Spacer po mieście zaczynamy na Rynku. Króluje tu, rzecz
jasna, Ratusz. Zbudowany w formie wieży w czternastym wieku, w późniejszym
czasie wielokrotnie rozbudowywany. Obecny kształt z piękną attyką zawdzięcza
przebudowie w okresie renesansu. Przechodziliśmy obok niego kilkakrotnie, udało
nam się także wysłuchać dźwięku zegara bijącego co kwadrans.
W pobliżu Ratusza liczne grupy zatrzymują się przy niezbyt
zrozumiałej instalacji artystycznej w postaci kotwicy, która zdaniem autora
symbolizuje związek miasta z niebem oraz przypomina jego historię jako
znaczącego portu nad Wisłą.
Nasza grupka zostawia na później badanie więzi miasta z
Wisłą i rusza na spotkanie z historycznymi budowlami nieco oddalonymi od Rynku.
Po nabraniu dozy optymizmu, o którą zadbał „kamień optymizmu” przechodzimy
przez dawną furtę dominikańską, znaną jako „Ucho igielne”. Podobno takie
przejście zapewnia spełnienie jednego marzenia. No i przenosi w czasie, jak to
opisał Wiesław Myśliwski w swojej powieści „Ucho igielne”.
My wędrujemy przez Podwale Górne i Dolne w kierunku Wąwozu
św. Jacka.
Prosto z wąwozu wychodzimy na kościół św. Jakuba Apostoła i
klasztor dominikanów. Kościół jest zabytkiem architektury romańskiej i
gotyckiej. Zachwycamy się przepięknym romańskim portalem i wchodzimy do wnętrza
na zwiedzanie.
Nie można pominąć drewnianego barokowego sarkofagu fundatorki kościoła,
księżnej Adelajdy, zmarłej w roku 1211.
Wypada zajrzeć do kaplic i krypty skrywającej szczątki 48
mnichów z zakonu dominikanów i ich przeora, Sadoka, którzy zginęli z rąk wojsk
tatarsko-mongolskich podczas najazdu na nasze ziemie.
kaplica Cudownego Obrazu MB Różańcowej (zwróćcie uwagę na bogatą secesyjną dekorację)
obraz w kaplicy św. Jacka
obraz w kaplicy św. Jacka
Po zwiedzaniu kościoła wdrapujemy się także na dzwonnicę
(nie jest wysoka, ale ma strome, niewygodne schody), żeby obejrzeć
czternastowieczne dzwony.
W grupie narasta zmęczenie, decyduję się więc na skrócenie planowanej trasy i przejście
Wąwozu Królowej Jadwigi. Ten lessowy wąwóz nie jest długi (ot, coś około pół
kilometra), ale w upalny dzień zapewnia cień i pozwala zachwycić się plątaniną
korzeni drzew rosnących nad nim.
Po wyjściu z wąwozu drepcemy obok sandomierskiego zamku w
kierunku Rynku, gdzie odpoczywamy przy obiedzie.
Dalsze zwiedzanie to spokojny spacer uliczkami, odwiedziny w
moich ulubionych kościołach – św. Michała Archanioła i św. Józefa z ich
oryginalnym wyposażeniem i spokojem z dala od tłumów w bardziej znanych
miejscach.
Z katedrą już nie jest tak łatwo – koczują przed nią liczne
grupy, które z mniejszym lub większym zainteresowaniem słuchają przewodników.
We wnętrzu jest bowiem kategoryczny zakaz oprowadzania z głośnym komentarzem. Dlatego oddalamy się w okolice Domu Długosza, odpoczywamy w jego ogrodzie na
ławeczce, podchodzimy do schodków, z których rozciąga się widok na przedmieścia
Sandomierza, wspominamy historie opowiedziane przez Myśliwskiego z jego
powieści „Widnokrąg”, a do katedry wracamy, jak już zostanie cicha i bez
tłumów.
Możemy sobie teraz spokojnie obejrzeć freski w prezbiterium,
rozszyfrować męczenników ukazanych na obrazach Karola de Prevot w nawach
bocznych, czy przeżyć chwile grozy podczas oglądania jego obrazu „Mord
rytualny”.
Wybieramy się i nad Wisłę. Po drodze zatrzymujemy się na
chwilę przy siedemnastowiecznym spichlerzu (ciągle w postaci ruiny), a potem
spacerujemy po bardzo przyjemnych bulwarach w okolicy tak zwanego starego
portu. To idealne miejsce na spacer – dużo zieleni, widok na Wisłę i jej
portową odnogę, gdzie cumują łodzie. Nad wodą wznosi się sandomierska starówka.
przystań z widokiem na starówkę
Jest późne popołudnie – statki wycieczkowe już odpoczywają po ciągłych kursach
z turystami.
Wracamy na Rynek i zauważamy, że miasto inaczej oddycha –
jest ciszej, uliczki opustoszały, gwar tylko przy kawiarnianych i
restauracyjnych stolikach, miejski bruk oddaje ciepło słonecznego dnia. Nawet
mnie ogarnia rozleniwienie. Dla takich chwil warto tu być.
Już właściwie zaprezentowałam wszystko, co oglądaliśmy. Nie
mogę jednak opuścić Sandomierza bez rzucenia okiem na jednego z Czworaczków
Flisaka mojego ulubionego rzeźbiarza – Jerzego Kędziory.
Poza tym muszę przyznać, że zapałałam sympatią do kolejnego
artysty. To pan Józef Opala, którego piękną i pełną serdecznego ciepła rzeźbę
wypatrzyliśmy przed restauracją „Widnokrąg”. Przedstawia ona artystę ludowego,
Władysława Krawczyka, który długie lata sprzedawał w okolicy Bramy Opatowskiej
wykonane przez siebie gliniane ptaszki i inne pamiątki.
Przy okazji dodam, że
restauracja ma też interesującą galerię sztuki, gdzie aktualnie są prezentowane
obrazy zmarłego niedawno artysty, Witolda Kowalskiego.
W tym miejscu stawiam kropkę kończącą relację. Może ktoś z
czytelników zauważy, że wielu miejsc nie odwiedziliśmy, ale nie było naszym
zamiarem „zaliczanie” wszystkiego. Wybrałam miejsca, które lubię i takie, o
które prosili uczestnicy wycieczki. Przyjedźcie tu sami i wybierzcie własna
trasę. Też na pewno będzie warta przejścia. Jak to w Sandomierzu…
Wąwozy były dla mnie największym (pozytywnym) zaskoczeniem, choć wiedziałem o nich wcześniej, ale co na żywo, to na żywo. Dobrze, że ich nie zabetonowali, jak to było oryginalnie w planach. Także nie do końca rozumiem tej kotwicy, tzn. wytłumaczenie jej idei jest ok, ale spodziewałbym się czegoś takiego u siebie w Gdyni, a nie Sandomierzu.
OdpowiedzUsuńPolecam podziemia Katedry.
Co do kotwicy - to chyba wyraz tęsknoty ludzi w głębi lądu do morza. W Skarżysku jest na przykład pomnik wystawiony przez kolejarzy w 15. rocznicę odzyskania dostępu do morza (https://swietokrzyskiewloczegi.blogspot.com/2014/03/morskie-opowiesci-z-centrum-polski.html).
UsuńPodziemia katedry zostawię sobie na kolejne odwiedziny w Sandomierzu. Tym razem wystarczyły nam skromne katakumby kościoła św. Jakuba.