Ostatnio jest, delikatnie mówiąc, raczej wietrznie. Prognozy
zapowiadały na czwartek umiarkowany wiatr i dużo słońca. W tej sytuacji postanowiłam
wypróbować nową dla nas drogę do rezerwatu.
Wyruszyliśmy z Odrowąża. To, wydawać by się mogło, skromna
wieś przy szosie w kierunku Końskich. Nie dajmy się zwieść pozorom. Obie
miejscowości miały początki w podobnym okresie (XII wiek), należały do
Odrowążów, ale to w naszym Odrowążu była siedziba rodu, o czy świadczy nazwa
wsi.
Na zdjęciu widać najważniejszy zabytek wsi –
szesnastowieczny kościół pod wezwaniem śś. Jacka i Katarzyny. Akurat trwa
remont jego elewacji wschodniej, rano można więc zrobić jedynie zdjęcie albo
szare albo z rusztowaniami.
Zwróćmy jeszcze uwagę na Dom Ludowy w rynku. Nie udało mi
się dowiedzieć, kiedy został zbudowany – myślę, że najpewniej w latach międzywojennych.
Niegdyś siedziba PSS Społem, obecnie ciekawy obiekt. Widać, że nadal użytkowany
i potrzebny.
Idąc ulicą majora Hubala mijamy drewnianą kaplicę, a
właściwie kościółek filialny pod wezwaniem św. Rozalii. Jak się dowiedziałam na
stronie Dawne Kieleckie (tu link), istnieją zapisy o tym, że w roku 1721
odprawiano tu 21 mszy „za wiernych zmarłych „od powietrza” i za inne dusze
oczekujące pomocy i ratunku”. Kościółek, który oglądamy jest późniejszy, bo
zbudowany na miejscu poprzedniego w roku 1906. Podobno w ołtarzu umieszczono tu
obraz przedstawiający patronkę świątyni. Niestety, nigdy nie udało nam się tam zajrzeć.
Szkoda…
Pora w końcu wejść do lasu. Skręcamy więc w ulicę Leśną. Nie
ma tu asfaltu, za to za płotami wita nas co chwilę ujadanie innego psa
podwórzowego. Widać, że mało kto tędy chadza.
Ulica niepostrzeżenie staje się leśną drogą. Nawet dobrą. I
tak byśmy nią sobie szli i szli, gdyby nie kolega Ed. Ten zapragnął
urozmaicenia i namówił mnie na przejście na drogę prowadzącą lekko na północny
zachód.
I tu już nie było lekko. Ba, nawet czasem trudno. Koleiny
jak się patrzy. Naszą drogę przecięła inna, też niełatwa, znakowana
biało-czerwonymi paskami. Nie wiadomo, skąd i dokąd ona prowadzi, bo zeszliśmy
z niej na wreszcie suchą i wygodną dróżkę ku rezerwatowi.
W ten oto sposób znaleźliśmy się na koronie niegdysiejszej
kopalni gliny ceramicznej. Wydobywano ją na potrzeby cegielni w Sołtykowie. I
to właśnie z tą gliną zawarliśmy najbliższą znajomość. Jeszcze na górnym
poziomie kopalni było przyjemnie – zza niewielkich sosenek wyłaniał się co i
raz inny widok na dawne wyrobisko.
Po drodze spotykaliśmy miejsca, gdzie prawdopodobnie
wydobywano gagaty – szarą odmianę węgla, używaną w jubilerstwie. I znów żadnego
nie znaleźliśmy.
Widać też było możliwości zejścia w stronę wodnego zastoiska
na dnie kopalni.
No i to był błąd. Im niżej schodziliśmy, tym więcej gliny
przywierało do butów. Zdarzały się momenty, że nie sposób było podnieść stopę –
tak była ciężka.
A nad wodą kolejne przeszkody. Te zmajstrowały bobry. Trzeba
było omijać powalone pnie. Owszem, wyglądały one malowniczo, ale pokonywanie ich
w butach na glinianej podeszwie nie należy do przyjemności.
W końcu dobrnęliśmy do drogi i nią dotarliśmy do podestów
prowadzących na dolny poziom rezerwatu. Trochę się obawiałam, czy bobry nie
podgryzły desek, ale są prawdopodobnie dobrze zaimpregnowane i przez to
nieatrakcyjne dla zwierzyny.
Za to dzięki pracy bobrów rezerwat z lustrem wody prezentuje
się całkiem ładnie.
Jak wiadomo, najcenniejszym obiektem rezerwatu, jest
fragment podłoża pod wiatą. Tu odkryto i zabezpieczono tropy dinozaurów. Już je
niejednokrotnie pokazywałam. Teraz nie jest to łatwe, bo nieco wyblakły. Nic
to, najważniejsze, że są.
Plan zwiedzania zrealizowany. Można wybrać się dalej. Tym razem
łakniemy drogi suchej i twardej, która ułatwi pozbycie się gliny z butów. Taka
prowadzi w stronę Sołtykowa wzdłuż
torów.
W pobliżu stacji czeka nas spore zaskoczenie – zniknął stary
i raczej paskudny budynek stacyjny. Zastąpiła go przyzwoita wiata przystankowa.
Przechodzimy w pobliżu cegielni zbudowanej w roku 1916 przez
Stefana Wielowiejskiego. Zwiedzaliśmy ją dosyć dokładnie dwa lata temu (tu link), to teraz jedynie rzucamy okiem z daleka.
Do odjazdu busa mamy jeszcze kwadrans. Wykorzystujemy go,
żeby zajrzeć nad niewielki staw w pobliżu ulicy.
I po wycieczce.
Trasa liczyła 10 kilometrów. Nie była łatwa. Wręcz
przeciwnie. Na rower nie nadaje się absolutnie. Jeśli jednak zajrzycie do
podanego wcześniej linka, znajdziecie trasę lekką, łatwą i przyjemną. Poza tym
do rezerwatu można dojechać od strony szosy bardzo dobrą drogą. Jest w czym
wybierać.
Zdjęcia – Edek i ja
Woda dodała uroku wyrobisku...
OdpowiedzUsuńTeż tak myślę. Nie wiem tylko, czy to zasługa pory roku czy pracy bobrów.
Usuń