piątek, 25 kwietnia 2025

Wiosenne barwy Pogroszyna i okolic

Wybraliśmy się w te okolice na niewielki spacer. 7 kilometrów relaksu z tego nam wyszło. Spacerowaliśmy polnymi i leśnymi drogami. Oto jedna z nich na granicy Pogroszyna i Rykowa.
 
wiosenna zieleń i błękit nieba
 
Najwięcej radości i dziecięcych zachwytów dostarczyło nam jedno z pól Pogroszyna. Wyglądało jakby je obsiadły stada motyli. Głównie czerwonych. Ale z bliska niektóre były bledsze – raczej łososiowe. Oczy się śmiały do tego bogactwa.
 
 

No to już wiecie – to nie motyle, a kwitnące krzewy pigwowca. Całe rzędy niezbyt wysokich, rozłożystych krzewów. Aż się chciało wejść miedzy nie i przejść kawałek po trawie między zielono-czerwonymi szpalerami.
 
 


Zakradł się tam też jeszcze jeden kolor. To żółte główki mleczy (wiem, wiem – to mniszek lekarski) rozrzucone wśród trawy.
 


Kiedy już się oderwaliśmy od kwitnących pigwowców, ruszyliśmy dalej polną drogą na zachód. 
 


Zaraz wkroczyliśmy do niewielkiego lasu, gdzie ładna droga zaprowadziła nas nad stawy, zapewne hodowlane, ale bez tabliczek informacyjnych. W wodzie, czasem niebieskiej, czasem zielonej odbijały się nadbrzeżne drzewa i niebo. 
 



Strażnicy stawów – strachy na wróble (może raczej na czaple) nas nie niepokoili.
 

Droga sama jakoś skręciła na wschód i prowadziła brzegiem lasu w przyjemnym cieniu. 
 
 
Tu mapa zapowiadała miejsce o nazwie Łyga. To tak zwany użytek ekologiczny. Spodziewaliśmy się czegoś w rodzaju śródleśnego stawu, a może nawet dwóch. Na mapie nie zaznaczono drogi do nich, ale nasza Ela wybrała świetne dojście.
 

Cóż, droga była lepsza niż jej cel. Udało się nam dotrzeć nad pierwszy staw. Okazał się mocno zarośnięty, wody w nim niewiele. To raczej mokra plama wśród traw i powalonych drzew. Do drugiego nie daliśmy rady się przedrzeć. 
 


Wróciliśmy do drogi, która doprowadza do szosy. No, tu kwietniowy upał mocno dał się nam we znaki. 
 
w lesie przyjemy cień
 
a na szosie żar się leje z nieba
 

Skręciliśmy więc w kolejną niewidoczną na mapie drogę. Tu zrobiliśmy mały postój śniadaniowy w sadzie.
 

 
I dalej przed siebie. Znów zieleń pól. W oddali żurawie szukające pożywienia na łąkach. Gdzieś tam przeleciał bażant. Pełny relaks.
 


 
Trasę kończymy w miejscu startu. Jeszcze raz przechodzimy wśród pigwowców i po wycieczce.
 

Jak już napisałam na początku, trasa liczyła 7 kilometrów. Okazała się zdecydowanie spacerową. Na rower za krótka, ale piechurom dostarczyła mnóstwo radości. 
 
 
Zdjęcia mojego wyrobu 

6 komentarzy:

  1. Coś mało asfaltu... i dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się unikać asfaltu. Czasem dłużej planuję trasę, niż trwa jej przejście, żeby osiągnąć taki rezultat. Niestety, niekiedy się nie udaje. Tym razem wyszło idealnie.

      Usuń
    2. Widzę, że nie tylko ja jestem "fanem" asfaltu. ;-)

      Usuń
    3. Asfalt wymarzony dla rowerzystów. Piechur nie przepada za taką nawierzchnią pod stopami. Zwłaszcza w upał. :)

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Też tak myślę. Podejrzewam, że są tu jeszcze kolejne możliwości spacerów. Kiedyś się to sprawdzi...

      Usuń