Wybraliśmy się w te okolice na niewielki spacer. 7
kilometrów relaksu z tego nam wyszło. Spacerowaliśmy polnymi i leśnymi drogami.
Oto jedna z nich na granicy Pogroszyna i Rykowa.
Najwięcej radości i dziecięcych zachwytów dostarczyło nam
jedno z pól Pogroszyna. Wyglądało jakby je obsiadły stada motyli. Głównie
czerwonych. Ale z bliska niektóre były bledsze – raczej łososiowe. Oczy się
śmiały do tego bogactwa.
No to już wiecie – to nie motyle, a kwitnące krzewy
pigwowca. Całe rzędy niezbyt wysokich, rozłożystych krzewów. Aż się chciało
wejść miedzy nie i przejść kawałek po trawie między zielono-czerwonymi
szpalerami.
Zakradł się tam też jeszcze jeden kolor. To żółte główki
mleczy (wiem, wiem – to mniszek lekarski) rozrzucone wśród trawy.
Kiedy już się oderwaliśmy od kwitnących pigwowców,
ruszyliśmy dalej polną drogą na zachód.
Zaraz wkroczyliśmy do niewielkiego lasu, gdzie ładna droga
zaprowadziła nas nad stawy, zapewne hodowlane, ale bez tabliczek
informacyjnych. W wodzie, czasem niebieskiej, czasem zielonej odbijały się
nadbrzeżne drzewa i niebo.
Strażnicy stawów – strachy na wróble (może raczej na czaple)
– nas nie niepokoili.
Droga sama jakoś skręciła na wschód i prowadziła brzegiem lasu w przyjemnym cieniu.
Tu mapa zapowiadała miejsce o nazwie Łyga. To tak zwany użytek ekologiczny. Spodziewaliśmy się
czegoś w rodzaju śródleśnego stawu, a może nawet dwóch. Na mapie nie zaznaczono
drogi do nich, ale nasza Ela wybrała świetne dojście.
Cóż, droga była lepsza niż jej cel. Udało się nam dotrzeć
nad pierwszy staw. Okazał się mocno zarośnięty, wody w nim niewiele. To raczej
mokra plama wśród traw i powalonych drzew. Do drugiego nie daliśmy rady się przedrzeć.
Wróciliśmy do drogi, która doprowadza do szosy. No, tu
kwietniowy upał mocno dał się nam we znaki.
Skręciliśmy więc w kolejną niewidoczną na mapie drogę. Tu
zrobiliśmy mały postój śniadaniowy w sadzie.
I dalej przed siebie. Znów zieleń pól. W oddali żurawie szukające
pożywienia na łąkach. Gdzieś tam przeleciał bażant. Pełny relaks.
Trasę kończymy w miejscu startu. Jeszcze raz przechodzimy
wśród pigwowców i po wycieczce.
Jak już napisałam na początku, trasa liczyła 7 kilometrów.
Okazała się zdecydowanie spacerową. Na rower za krótka, ale piechurom
dostarczyła mnóstwo radości.
Zdjęcia mojego wyrobu
Coś mało asfaltu... i dobrze :)
OdpowiedzUsuńStaram się unikać asfaltu. Czasem dłużej planuję trasę, niż trwa jej przejście, żeby osiągnąć taki rezultat. Niestety, niekiedy się nie udaje. Tym razem wyszło idealnie.
UsuńWidzę, że nie tylko ja jestem "fanem" asfaltu. ;-)
UsuńAsfalt wymarzony dla rowerzystów. Piechur nie przepada za taką nawierzchnią pod stopami. Zwłaszcza w upał. :)
UsuńPiękne miejsca,
OdpowiedzUsuńTeż tak myślę. Podejrzewam, że są tu jeszcze kolejne możliwości spacerów. Kiedyś się to sprawdzi...
Usuń