sobota, 14 października 2017

O tym, jak zaszaleliśmy za sto koron (czeskich)

I jeszcze parę drobniaków reszty nam zostało.
Taką oto bajońską sumę przywiózł ze sobą do Cieszyna kolega Ed (zostało mu z poprzednich wyjazdów). Trzeba było to sensownie przepuścić.
W tym celu wybraliśmy się bladym świtem na dworzec kolejowy w Czeskim Cieszynie i nabyli bilety do stacji Vendryne (po polsku Wędrynia). Na powrót już przybrakło. Musieliśmy więc dotrzeć do Polski pieszo.


Niby nic trudnego, ale przez całą drogę padało. W Wędryni też nie przestało siąpić. Cóż było robić? Ruszyliśmy przed siebie ulicą (asfalt, buty nie przemiękają, jest ok). Wioska niebrzydka, nadzwyczaj w ten deszczowy poranek spokojna.
Zajrzeliśmy na cmentarz (sporo nagrobków z polskimi nazwiskami), a potem do kościoła. To najstarszy (13. wiek) kościół w dolinie Olzy. Przeczytałam, że to gotycka budowla, ale widać, że późniejsze remonty mocno ten gotyk schowały. 

kościół pod wezwaniem św. Katarzyny
 
Zajrzeliśmy do wnętrza przez drzwi, ale nie udało nam się obejrzeć zabytkowych figur św. Katarzyny i św. Piotra. Oglądamy więc otoczenie kościoła i maszerujemy dalej. 

wnętrze kościoła

św. Florian

św. Jan Nepomucen (obie barokowe rzeźby przed kościołem) 
 
Robi się coraz cieplej, ale nadal pada. Kolega Ed decyduje, że wystarczy, jak dotrzemy do zabytkowych wapienników, a potem się jakoś wróci do domu. No bo po co moknąć bez potrzeby.
Droga do wapienników cały czas pod górę, ale asfalt nieprzerwanie. I w końcu je widzimy. Piece (starszy – kamienny nadbudowany cegłą i nowszy – ceglany) wybudowano w końcu 19. wieku do wypału wydobywanego w tej okolicy wapna. Działały do roku 1965. Przy piecach jest też widoczna wychodnia skalna. 

wapienniki 

nowszy piec z widoczna rampą do zsuwania surowca  (przez dolny otwór wybierano wapno)
 
No i ważny detal – jednak przestało padać. Możemy kontynuować zaplanowaną trasę!
Ulica prowadzi w górę. Niedaleko zauważamy dosyć interesujące miejsce. To otoczenie domu tutejszego kowala. Ten to szaleje – pomysłów ma mnóstwo. Już sama brama robi wrażenie, a i wystawione w okolicy „drobiazgi” niejednego zaskoczą i rozbawią. 

na początek coś jakby z innej planety

potem bliżej ciała

i wreszcie dmuchawiec zrobiony z tego, co widać, a w co trudno uwierzyć 
 
Podchodzimy coraz wyżej, ale nie rozglądamy się po okolicy. Błąd. Zwraca nam na to uwagę sympatyczna starsza pani – mieszkanka wsi. Ma wyraźnie ochotę pogadać po polsku i zatrzymuje nas na chwilę zachęcając do podziwiania widoków.

 widoczek z kurą i górami we mgle 

Żegnamy naszą rozmówczynię i maszerujemy do ścieżki czerwonego szlaku, który nas doprowadzi do granicy z Polską, albo w jej pobliże w zależności od tego, w którą stronę pójdziemy.
Pierwotny plan zakłada przejście łąkami (ach, te widoki!) na zachód. Wystarczył jeden rzut oka na łąki, aby z niego zrezygnować. Trawy nie dość, że wysokie, to po deszczu mokre. 

tam nie pójdziemy
 
Nic to, pójdziemy na wschód lasem w kierunku szczytu Czantorii. Daleko nie uszliśmy. Trawy jeszcze wyższe, spodnie przemiękają do pół uda.
Wracamy jak niepyszni na dół. Nasza nowa znajoma współczuje nam nieudanej wyprawy, ale ona nie zna kolegi Eda – ten działa na zasadzie „zdechnę, a zrealizuję”. Już ma nowy plan. Wypatrzył na mapie drogę (rzecz jasna asfaltową), która może nas doprowadzić do szlaku na jego leśnym odcinku. I doprowadza. 

przewodnika też mamy
 
Szlak prowadzi na zachód szeroką leśną drogą, no może trochę zabłoconą. Schodzimy z niego co jakiś czas w poszukiwaniu porządnej drogi na północ, żeby dotrzeć do granicy (Coś jakby dawni przemytnicy, nie? Z tym, że nie mamy co przemycać, bo nawet na czeskie piwo nie starczyło.). 

droga niby ładna, ale zaraz się skończyła

czernidłak srokaty przy innej (grzyb to jest, nie kwiatuszek)
 
Te drogi do bani raczej, więc wędrujemy szlakiem aż pod Trinec i tam robimy ostry zakręt na północ. Trafiamy do wsi Dolni Listna i z niej przebijamy się przez ruchliwą szosę do wsi Kojkovice.
Na północ od Kojkovic mamy moc atrakcji – najpierw trzeba pokonać rzeczkę (jest marny mostek), potem przejść przez dwa płoty (jeden drewniany, drugi z drutu kolczastego), a potem przedrzeć się przez porządnie mokrą łąkę. Wszystko wykonane, ale z powodu trudności przeprawy brak dokumentacji fotograficznej. Musicie mi uwierzyć na słowo.

trochę gór (widok z łąki)
 
Za łąką już porządna droga, zmiana skarpetek na suche i spacer w kierunku niegdysiejszego przejścia granicznego. Dotarliśmy do Polski!
Droga tu tak porządna, że aż okropna. I doprowadza do Puńcowa. Prosto na przystanek. Wracamy do Cieszyna. Za złotówki.

w stronę Puńcowa
 
PS Po powrocie do domu zajrzałam do pudełeczka, gdzie trzymam resztki waluty (ha, ha - waluty!) z wyjazdów. I, wyobraźcie sobie, mam w nim sto koron. Następnym razem znów zaszalejemy w Czechach!

Zdjęcia – Edek i ja

4 komentarze:

  1. Deszczyk dla Was niestraszny...

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne tereny, wujo (nauczyciel geografii) i łazik zapalony wiele miejsc mi tam pokazał.
    Świetny rajd, tam kiedyś przy tej trasie na Puńców było przejście graniczne na "kartę" (jak ktos miał rodzinę albo pole po drugiej stronie granicy), potem rozkwitły tam kramymz alkocholami, sprzedawała Czeszka a celnkiem po plskiej stronie był jej mąż... Czyli przenieść (tylko ruch pieszy i rowery) mozna było praktycznie całe transportery.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I my właśnie tym przejściem weszliśmy na ojczystą ziemię. Została z niego droga i ta tabliczka, co jest na zdjęciu.
      I w ten sposób spełniło się marzenie dziewięćdziesięcioletniego piechura, który postulował przed laty wprowadzenie tak zwanego "małego ruchu granicznego" dla turystów. Sam już z niego nie korzysta, ale my mamy wolność wędrowania, gdzie nas tylko mapa zaprowadzi.

      Usuń