Nawet
bardzo daleko – dotarliśmy ni mniej ni więcej tylko do granicy z województwem
łódzkim. A potem nas jeszcze zaniosło do mazowieckiego.
Ale
zanim to nastąpiło odbyliśmy intensywny marsz rozgrzewający z Końskich przed
siebie, żeby nie czekać na bus. Przelecieliśmy tak ze cztery przystanki, a
kiedy już wsiedliśmy do busa, to się okazało, że bilet z tego miejsca, do
którego doszliśmy, kosztuje co do grosza tyle samo, co z Końskich!
szok cywilizacyjny na trasie
A
potem podjechaliśmy z fasonem do wsi Kamienna Wola. Jej nazwa prawdopodobnie jest związana z dużą ilością kamieni - głazów narzutowych, które tu występują, a rolnicy co jakiś czas wyorują je z ziemi.
głazy narzutowe w polu i przy drodze
We wsi napotkaliśmy szlak
piekielny, który skierował nas w stronę największego głazu narzutowego w naszym
województwie. Leży on sobie w polu za wsią (za jej zachodnim końcem), wygląda
imponująco, ale niestety – jak zza krzaka. Chaszcze i trawy mocno go zarosły. Koledzy
z poświeceniem wdrapali się na głaz, żeby pokazać, jak jest wielki w porównaniu
z człowiekiem.
figurka z 1911 roku - przy niej skręcamy w drogę do głazu narzutowego
a oto i sam olbrzym
porosty na nim
Po
krótkim spotkaniu z pomnikowym głazem wróciliśmy do wsi i poszli szlakiem
piekielnym w przeciwnym kierunku – drogą na Kurzacze. Z drogi wypatrzyliśmy
dwie kępy olch i udaliśmy się do nich przez łączkę. Dlaczego? Dlatego że
wiedzieliśmy, że wśród drzew ukryty jest drugi spory głaz narzutowy. Też pomnik
przyrody, ale brak tabliczki informacyjnej o nim przy szlaku. Ten głaz jest
dużo mniejszy, ale i tak efektowny. Ma fajne szczeliny, bo ktoś kiedyś próbował
go pociąć. Na szczęście nie udało się to i mamy kamień na miejscu.
we wsi kuszą jabłonie
drugi pomnikowy głaz narzutowy w Kamiennej Woli
Dalsza
część trasy przebiegała zgodnie z planem szefa przez las. Drogi były naprawdę
dobre, suche i nie zawsze asfaltowe. Tempo rozwinęliśmy spore, żeby nie powiedzieć
intensywne. No i te dwa postoje! O, się nawypoczywaliśmy do upojenia. W
przypływie desperacji próbowałam napić się herbaty w marszu. Wierzcie mi – z
termosu się nie da. I tak szłam z kubkiem w ręku i szłam, aż się w końcu
zatrzymałam samowolnie i wypiłam mocno przestudzoną herbatę.
drzewa liściaste już gotowe na powitanie jesieni
dorodny buk przy drodze
ach! te zawijasy!
zawijas z zaskrońca
dowód na to, że pod górkę też bywało
Ostatni
odcinek leśnej drogi w kierunku Przysuchy pokryty był asfaltem, co trochę dało
nam w kość, ale na osłodę zajrzeliśmy do znanych już skałek. I tu mogliśmy
wreszcie porządnie odpocząć, nawet usiąść było można i popatrzeć na skałki,
zrobić kilka zdjęć, powspominać poprzedni pobyt w tej okolicy.
skałki przy ścieżce dydaktycznej "Rawicz"
drzewa zdobywają teren
Od
skałek już bliziutko do Przysuchy. Zostało nam trochę czasu, więc
wykorzystaliśmy go na zajrzenie w parę miejsc. Najpierw na przysuski cmentarz
parafialny, potem w okolice placów w centrum. Z nowości warto odnotować
ławeczkę Kolberga na placu nazwanym jego imieniem.
kaplica grobowa Marii z Niemiryczów Płużańskiej i jej syna Zenona
wiekowe nagrobki
zbiorowe mogiły żołnierzy rożnych formacji wojskowych poległych w okolicach Przysuchy we wrześniu 1939 roku
kościół p.w. św. Jana Nepomucena
wnętrze kościoła
kapitele kościelnych kolumn
dwie kapele
Oskar Kolberg na swojej ławeczce - rzeźba autorstwa Marka Szczepanika
A
co mówi statystyka? Nic nowego – nasze obolałe kręgosłupy i stopy nie mogły się
mylić – przeszliśmy dziś 25,2 kilometra. Nareszcie porządna porcja wysiłku, a
nie małe spacerki.
Zdjęcia – Edek, Janek i ja
Nic dziwnego,że Oskar po takiej trasie odpoczywa na ławce... :)
OdpowiedzUsuńKoledzy też przysiedli obok. Ja nie siadałam, bo się bałam, że nie wstanę.
Usuń