Do
ratowania z opresji.
Taka
sytuacja trafiła nam się w środę.
Przygotowałam trasę nowymi drogami, zrobiłam
mapkę (nawet w wersji na blog – może się jeszcze kiedy przyda), z dziesięć razy
sprawdziłam rozkład jazdy i pojechaliśmy do Starachowic. Tu czekamy na przesiadkę – bus
elegancki stoi w pewnym oddaleniu i ani drgnie. Pukamy, stukamy, bez reakcji. Dzwonię
do firmy – rekolekcje są, bus nie kursuje. Następny za godzinę.
Toż
zmarzniemy. A tu podjeżdża bus do Wąchocka. Szybka decyzja – wsiadamy.
Nie mam
mapy, ale tam przecież szlak jest. Poradzimy sobie.
Na
starcie chciałam ruszyć bez szlaku, nawet się udało, ale w połączeniu z brakiem
mapy skutkowało drobnymi perypetiami w lesie.
takiego obiektu z Wąchocka jeszcze na blogu nie było, ale pozazdrościłam Maciejowi pustułki, no to mam taki okaz (plastik jak nic)
Ominęliśmy
w ten sposób wszystkie najbardziej znane miejsca Wąchocka, ale udało nam się
dotrzeć do szosy i uroczego niegdyś stawu na granicy Wąchocka i
Marcinkowa. Coś się tu wyraźnie dzieje –
ktoś (bobry albo ludzie) dba o otoczenie. Skutki na razie mierne. Choć z punktu
widzenia bobrów zapewne rewelacja.
porządki w stylu bobrów
i w stylu ludzi
Dalej
szlak prowadzi nad piaskownią w Marcinkowie. Była już tyle razy na blogu, no to
jeszcze raz!
woda w piaskowni jeszcze zamarznięta
Gdzie
nas dalej szlak zaprowadzi? Uważni czytelnicy bloga odpowiedzą – na Pleśniówkę.
No, tu bywaliśmy dziesiątki razy. I pomyśleć, że kiedyś się szukało mozolnie
skałek, a teraz rozlokowane przy szlaku łatwe do obejrzenia.
skałki Pleśniówki
na szczycie
Co
dalej? Wiadomo – las i niedługo rzeka. Szlak przekracza Kaczkę (albo Żarnówkę, jak kto woli) i prowadzi nad
Kamienną. Wody w rzece teraz dużo, płynie z impetem, a my zatrzymujemy się na
chwilę przy pozostałościach kolejnych młynów.
Kamienna przy czwartym młynie
gdzieś niedaleko trzeciego młyna
pozorny spokój rzeki przy drugim młynie
widok z drugiej strony
zamarznięte rozlewisko
Jedynie
pierwszego młyna nie da się obejrzeć i sfotografować. Został we wspomnieniach
Janka, który o nim opowiada. I tyle.
ogrodowy strażnik
Jeszcze
trochę spaceru lasem i już granice miasta. Tutaj to już cel jeden – przystanek
autobusowy. I do domu. Pomiar wykazał, że przeszliśmy 17 kilometrów.
Tak
to nasz dobry znajomy szlak czerwony wyratował nas z opresji i umożliwił
odbycie całkiem przyzwoitej, choć nienowej wycieczki. A trasa planowana na tę
środę może odbędzie się w innym dniu.
Zdjęcia – Janek i ja
Bywa i tak...
OdpowiedzUsuńBywa...
UsuńSię zdarza, ja zazwyczaj mam kilka alternatywnych tras, plus obmyślane drogi "ewakuacji" gdybym musiał szybko wracać. Nie powiem trasy zastępcze się przydają, bo życie bywa nieprzewidywalne i już kilka razy z nich korzystałem.
OdpowiedzUsuńTe skałki na szczycie dziwnie przypominają mi beton, ale to chyba specyfika geologiczna Świętokrzyskiego ;)
Na szczycie to najczystszy świętokrzyski beton - pozostałość niegdysiejszej wieży obserwacyjnej.
Usuń