Podobno
w środę miało być ok. 28 stopni. Jak dla mnie – w porządku. Rano raptem 10, więc
zamiast krótkich spodenek zabieram sweterek.
Wysiadamy
w Kijach. Jest ciepło. Nawet bardzo. W miłej temperaturze podziwiamy barokowy
kościół pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła, który powstał na
początku XVII wieku, ale zachowały się fragmenty pierwotnego romańskiego
kościoła, które można zauważyć spacerując wokół świątyni – to odsłonięty
kawałek muru i okienka w prezbiterium oraz romański portal.
romański portal
odsłonięty fragment romańskiego muru i okienka
Trudno
sfotografować cały kościół, bo jest ładnie ukryty wśród zieleni otaczającego go
ogrodu zaprojektowanego przez krakowskiego artystę – Franciszka
Miecznikowskiego, który jest również autorem licznych elementów metalowych w kościele.
kościół w Kijach
Najbardziej
widoczna jest barokowa dzwonnica z lat osiemdziesiątych siedemnastego wieku. Ogrodzenie
kościoła też jest mocno wiekowe – na jego bramce widnieje data 1766.
dzwonnica (jeden z dzwonów pochodzi z roku 1569 - lata okupacji przeleżał zakopany w ziemi)
fragment bramki kościelnego ogrodzenia
Do
wnętrza zajrzeliśmy przez kościelną kratę od strony efektownego barokowego
portalu głównego wejścia.
barokowy portal
wnętrze świątyni
Odwiedziliśmy również stary cmentarz, na którym zachowało się kilka dziewiętnastowiecznych
nagrobków. Jest tam też coś w rodzaju ściany pamięci poświęconej ludziom zasłużonym dla
gminy, żołnierzom, partyzantom.
nagrobne rzeźby
fragment ściany pamieci
Z
Kij wędrujemy na północny zachód w kierunku Wierzbicy. Temperatura rośnie,
asfalt lekko piecze. Da się wytrzymać. A za Borczynem wchodzimy w pola. Jak by
to określić? No, nie jest lepiej. Pola jakieś takie przyblakłe, posmutniałe.
Żar leje się z nieba. Trochę oddechu znajdujemy w lesie, przez który
maszerujemy w kierunku Karsów. Co tam maszerujemy? Wleczemy się po piaszczystej
dróżce.
Mimo wszystko wśród pól jest przyjemniej, bo powiewa tu skromny ale miło chłodzący zefirek.
pola po żniwach
las na horyzoncie
przydrożne wierzby
słoneczniki już mają dosyć słońca
Lekko
zgrzani docieramy do wsi Lipa, gdzie rzuca się w oczy przyjemna ruina starego
spichlerza. Obok zaś nie sposób przeoczyć ładny stary park z drewnianym dworem
z początku 20. wieku. Nie ma kogo zapytać o dzieje dworku, dopiero jakiś czas
później wypytujemy przypadkowo spotkanych mieszkańców wsi. Zbieramy strzępy
informacji, z których wynika, że dwór od jakiegoś czasu jest w prywatnych
rękach. Dlatego zapewne tak ładnie zadbany.
ruiny spichlerza
dworek w Lipie
Opuszczamy
Lipę i udajemy się na północny wschód w kierunku Drochowa. Droga biała i sucha.
Dobrze, że nic nią nie jedzie, bo bylibyśmy zakurzeni jak nieboskie stworzenia.
Z gorąca język staje kołkiem, ale iść się da. Skrzydeł dodaje nadzieja na sklep
w Drochowie.
Wpadamy
do tego sklepu i robimy zapasy napojów (ja raczej mój Tymbark wypijam na
miejscu). Teraz pora odszukać dziewiętnastowieczny murowany dwór. Podobno
piętro tego dworku ma ładny balkon oparty na parterowym ganku. Dwór jest
otoczony parkiem i murowanym ogrodzeniem z końca 19. wieku. Znajduje się
naprzeciwko remizy i na zdjęciu w przewodniku po gminie Morawica wygląda tak:
A
teraz rzeczywistość aktualna do bólu. Mur jest. Park za nim to gąszcz nie do
przebycia, ale wkraczamy mimo wszystko.
dziewiętnastowieczny mur wokół dworskiego parku
A
dwór? No cóż, wydaje mi się, że w tej pogrążonej w chaszczach ruinie można się
dopatrzyć wspominanego ganku i słupków balustrady niegdysiejszego balkonu.
brama nie zaprasza
ruiny dworu
"wnętrze" czegoś, co prawdopodobnie było oficyną
No
i byłabym zapomniała, w pobliżu mają być stawy dworskie. No to są.
jeden staw się ostał, a to, co w nim pływa, to nie krokodyle
Tyle
na temat dworu w Drochowie Dolnym. Moja rada – nie zawracajcie sobie nim głowy.
W
planach mamy jeszcze Dębską Wolę i
dotarcie do Morawicy. Znów wleczemy się polami, dostrzegamy niewielkie
źródełko, przy którym robimy mały postój. Tylko tego nam było trzeba, żeby
całkowicie ulec potędze upału.
strażnicy pól
Jest samo południe. Malutka jaszczurka wyleguje
się na kamieniu nad źródełkiem i wręcz namawia do podjęcia jedynie słusznej
decyzji – nie oglądamy nic w Dębskiej Woli. Jedynym interesującym nas miejscem
jest przystanek busa. I tam się kierujemy.
na upał najlepszy bezruch
Przeszliśmy
około 17 kilometrów i absolutnie nieklimatyzowanymi busami wracamy do domu.
Zdjęcia – Edek i ja
Szkoda dworku... szybko znikł.
OdpowiedzUsuńOwszem, szybko. Ale najlepsze było, jak ja z tą fotką w ręku chodziłam po wsi i wypytywałam ludzi, czy widzieli taki obiekt.
UsuńNo nie wiedzieli.
Upalik daje w kość silniej niż zimno. Z drugiej strony dziedzictwo sawanny sprawia że przy plus trzydziestu mozna przejść prawie dwadzieścia kilometrów i przeżyć a przy minus trzydziestu... też można, ale cięższe ciuchy trzeba dźwigać ;)
OdpowiedzUsuńA ten kościół w Kijach to bym bardziej uznał za barokizowany renesans niż barok. Ale że wart zobaczenia to bez dwóch zdań.
A kolega Ed śpiewał na trasie pieśń o stepie.
UsuńPoza tym ciuchy i tak musiałam dźwigać, bo rano się naubierałam z powodu zimna i potem przy tych przekroczonych trzydziestu targałam toto w plecaku. Pełny plecak ciuchów!
Co do kościoła - on to taki "przekładaniec", ciągle zmieniany, ale najistotniejsze przebudowy miał w okresie baroku.