Właściwie te dwa słowa wystarczą –
nic dodać, nic ująć. Ten właśnie przepych powalił mnie w Dreźnie. Próbowałam
jakoś rozpaczliwie się przed nim bronić, ale ludzka natura jest za słaba na
taki zmasowany atak. Zresztą sami zobaczcie.
Staje człowiek w tym Dreźnie przed
ogromnymi budowlami, których „okiem sokolim nie zmierzysz”, obiektyw aparatu
jest po brzegi wypełniony mnóstwem elementów, każdy z nich woła „na mnie patrz,
na mnie”. I co tu robić?
Na początku oszalałam – próbowałam
wszystko ogarnąć – klęska. Nie ogarniesz. Potem wyłuskiwałam szczegóły –
kolejna klęska. Nie wszystkie dadzą się zauważyć. No to sobie wreszcie
spokojnie poszłam na spacer – a przy okazji zawsze coś się zobaczy, coś ominie,
ale będzie co wspominać.
Z tego ogromu wybrałam
najsłynniejszy barokowy kąsek – pałac Zwinger. Niby jeden pałac, a ile ma
pawilonów, galerii, rzeźb, fontann, kilometrów do przejścia! August Mocny
wiedział, jak zrobić wrażenie, a jego architekt Pöppelmann spełnił wszystkie
oczekiwania zleceniodawcy. Ja nawet wiem, że ten Zwinger, który widziałam, to
nie ten zbudowany przez Pöppelmanna a potem rozbudowywany przez jego następców,
ale wierna odbudowa po wojennym zniszczeniu, ale i tak robi wrażenie. A może
tym bardziej.
na początek architektura delikatnie wychynęła zza drzew