Wysiadłam na stacji kolejowej Gdynia Orłowo i pomaszerowałam
niewielkimi uliczkami w kierunku Promenady Królowej Marysieńki. Kiedy już tam
dotarłam, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że wybrałam dobrą drogę.
Znalazłam się na niewielkim wzniesieniu z panoramą na plażę, molo i klif.
Schodząc ku promenadzie zatrzymałam się przy „latających
rybach”. Wiem, ta instalacja nazywa się „Ryby”, ale wymyśliłam jej własną nazwę.
Jej autorami są uczniowie pobliskiego liceum plastycznego.
Pora w końcu dotrzeć na molo. Tu wstęp bezpłatny,
spacerowiczów o poranku niewielu. Jest bardzo miło.
Z molo rozciąga się przyjemna panorama na wybrzeże (zupełnie
inne niż w Sopocie – więcej tu kamyków).
No i widać ładnie klif. Aż by się
chciało zaraz tam pobiec.
Najpierw jednak zawarłam znajomość z gdyńskim malarzem
marynistą, Antonim Suchankiem. Upamiętniono go w postaci rzeźby na ławeczce.
Podążyłam za wzrokiem malarza i poszłam ku morzu.
Jest tu
niewielka plaża, która stanowi brzeg rzeki Kaczej u jej ujścia do Zatoki
Gdańskiej. Nie jest to aż tak szerokie ujście jak Potoku Jelitkowskiego, ale na
inny sposób ładne – z małą kaskadą i kamiennym falochronem.
Kolejny obiekt na trasie mojego spaceru znajduje się nieco
na wzniesieniu i jest podpisany wielce obiecująco – „domek Żeromskiego”. To w
nim pisarz mieszkał z rodziną od maja do września 1920 roku.
Piętro domku
zajmuje muzeum, którym zawiaduje Towarzystwo Przyjaciół Orłowa, na parterze
mieści się niewielka kawiarnia. Muzeum otwierają dopiero o jedenastej, a ja
byłam tam dwie godziny wcześniej. Musiałam zadowolić się obejrzeniem wnętrza kawiarni
i eksponowanych tam fotografii Żeromskiego oraz archiwalnych zdjęć Orłowa.
Z kawiarni zeszłam znów nad morze. Moją uwagę przyciągnęły
orłowskie kutry rybackie.
Stąd już tylko kilka kroków do podejścia na klif.
Najpierw
drewniane schodki, a potem kompletna dezinformacja. Szlak żółty prowadzi i w
prawo i w lewo. Schodki kończą się tarasikiem donikąd. Każdy, kto tu przyszedł
pierwszy raz, błądzi. Doświadczeni turyści prują na prawo. I to jest właściwa
decyzja. Ścieżka jest przyjemna, wygodna, prowadzi blisko brzegu klifu.
Nie trzeba długo czekać na spektakularne widoki na wychodnię
klifu, a dalej na morze i plażę.
Między ścieżką a urwiskiem leżą powalone drzewa. Wolałabym
tego nie pisać, ale młodzi ludzie beztrosko podchodzą do nich, ba, siadają na
powalonych pniach i pozują do zdjęć. Skóra cierpnie na samą myśl o możliwych
konsekwencjach.
Zawróciłam ze ścieżki i skierowałam się w dół ku plaży.
Teraz klif już coraz bliższy.
Brzeg morza zupełnie inny niż sopocki. Leży tu mnóstwo
otoczaków różnej wielkości. A na nich pozują wdzięcznie zielone i brunatne algi
albo co innego.
I wreszcie osiągnęłam mój cel – dotarłam do najbardziej
efektownego miejsca klifu. Nie powiem, nie było łatwo o zdjęcia bez ludzi, bo
wielu tu się kręci. Zastosowałam metodę delikatnego przekupstwa – ja państwu
zrobię fotkę telefonem, a potem państwo wyjdą z mojego kadru. Bardzo skuteczna metoda.
I w końcu klif został za moimi plecami. Tak się zagapiłam na
wronę na jednym z kamieni, że nie odwróciłam się, żeby zrobić pożegnalne foto
pod światło. Może innym razem…
Cóż, pomaszerowałam w kierunku kolejnego widoku na
horyzoncie. Łatwo się domyślić, jakie miasto tam na mnie czeka. Ale o tym innym
razem.
Zdjęcia mojego wyrobu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz