Według mapy – przyjemne leśne dukty. We wspomnieniach –
trudne do przebycia podmokle bezdroża. Na podstawie obserwacji przez okno
pociągu – strumyki, błoto i połamane gałęzie.
Z pociągu w końcu jednak
wysiąść trzeba. Stawiamy więc czoło stacyjce Kostomłoty i leśnym ostępom po
naszej lewej ręce, czyli na północny zachód. Wiatr wieje zimny i silny. A w
lesie cichutko i takie miłe roślinki.
Droga, którą wybrał kolega Ed sucha, wygodna. No, może pod górę,
ale to na rozgrzewkę.
Nieco dalej pojawiają się nieliczne kałuże. Ale co to za
kałuże w porównaniu z tym, co nas spotkało na czarnym szlaku za Michniowem.
Tutaj mamy do czynienia z uroczymi lusterkami, w których przegląda się las. Człowiek
chętnie się przy nich zatrzymuje na momencik.
Ale za kilka minut i takich kałuż brak, bo docieramy do
drogi pożarowej nr 10, a to po prostu utwardzony solidny leśny dukt. Trochę
nuda, ale za to tempo można rozwinąć lepsze.
Długo się tym duktem nie napawamy, bo po jego prawej stronie
wznosi się niezbadana jeszcze przez nas góra Trójeczna. Po cichu miałam
nadzieję, że nadal taka pozostanie. Ale nie – pada hasło do wejścia na szczyt.
Najpierw pokonujemy rów (bez wody), potem mozolnie
wdrapujemy się „od trawki do trawki” na grzbiet. A tu całkiem przyjemnie. Co i
raz wyłaniają się omszałe kamienie.
Szczyt zdobyty, próbuję kierować się ku drodze, ale nie – za
nim wyłania się kolejne wzniesienie. No, to będzie szczyt. Po jego osiągnięciu
kolega Ed robi fotkę dokumentacyjną.
Ale nie z Trójeczną takie numery. Ta nazwa to nie przypadek.
Mały spacerek granią i jest trzeci, tym razem rzeczywiście ostatni szczyt.
Schodzimy już nie myśląc o dawno opuszczonej drodze.
Kierujemy się ku właściwemu celowi naszej wycieczki. To pomnik przody skałki
„Pod Kamieniem”.
Nigdy jeszcze tak łatwo do nich nie dotarliśmy. Droga
świetna, sucha i prowadzi prosto na początek stumetrowej grani skalnej w środku
lasu. Czy jest ona na zboczu Trójecznej czy góry Kamień, nie wiem.
Najważniejsze, że jest. Zbudowana z niezbyt wysokich (do czterech metrów)
piaskowców dolnodewońskich.
Są szare, pokryte przyjemnym w dotyku mchem. Miło
spędzić trochę czasu wśród nich.
Początkowo przyjemność oglądania skałek zakłóca hałas piły
mechanicznej, którą mężczyzna w pomarańczowej kamizelce ścina olbrzymią jodłę,
ale przerywa pracę, robi sobie i nam odpoczynek od hałasu. Dla
jodły to i tak za późno. Podobnie jak dla wielu jej kuzynek – jedne leżą
powalone, inne już wyjechały w siną dal, a ich wspomnieniem pozostają solidne
pniaki. No i rozjechana do niemożliwości droga, którą mieliśmy iść dalej.
Kluczymy więc po lesie. Czasem napotykamy ścieżkę, czasem
nie. Podłoże suche, przyjemne, to i kluczenie nie sprawia trudności. Do czasu
aż napotykamy wodę. Płynie ona wartko, tworzy przyjemne dla oka meandry.
Wniosek – dotarliśmy do Sufragańca. Kładki brak.
Kolega Ed przeskakuje przez rzeczkę w wąskim miejscu.
Namawia i mnie na taki sam wyczyn. Kusi podawaniem ręki. Nic z tego. Za dobrze
pamiętam całkowite zanurzenie w mniej wartkim strumieniu. Wyruszam więc na
samotne poszukiwania przeprawy. Decyduję się przejść w miejscu tamy. Jest
solidna. Ma niezbyt szerokie strumyki. Dobry wybór – suchą nogą dotarłam na
drugi brzeg.
Dalej to już naprawdę robi się nudnawo. Dlaczego? Docieramy
do czerwonego szlaku. No ten to jest solidny do bólu. Zwłaszcza stóp. Porządna
droga, stare buki po obu jej stronach. Dużo wspomnień z poprzednich wycieczek. Aż dziw, że tak dawno tu nie byliśmy.
Na zakończenie jeszcze mały wiosenny akcent.
I po wycieczce,
którą kończymy na stacji w Tumlinie. Tym razem leśne ostępy zafundowały nam
przyjemną niespodziankę.
PS Mapki trasy nie będzie, bo jednak trudno ją dokładnie wyznakować, ale dowolna mapa turystyczna w nawigacji wskaże odpowiednie ścieżki.
Zdjęcia – Edek i ja
Rzeczka pomocnicza jak sama nazwa wskazuje... kamyki w wiosennej szacie.
OdpowiedzUsuńNazwa rzeczki przyjemna i wiele mówiąca. Mieliśmy szczęście, że spotkaliśmy tylko ją na swojej trasie. Mogliśmy trafić też na drugą o nazwie Sufragańczyk. To by już był taki mały synod turystyczny. ;)
UsuńSufraganiec -- niby mały strumyk, ale idąc od Tumlina (PKP) na południowy wschód musieliśmy mocno zweryfikować plany (w miejscu gdzie strumień się rozlewa pod wiaduktem kolejowym), finalnie doszliśmy do Zachełmia, czyli "nieco" gdzie indziej. Następnym razem do plecaka wrzucam jakieś klapki, aby móc zdjąć buty i po prostu przejść przez wodę.
OdpowiedzUsuńAle dobrze wspominam trasę, z chęcią bym wrócił w te okolice.
Zdaje się, że trafiliśmy w to samo miejsce. Też dotarliśmy do rozlewiska pod torami. Poszliśmy więc wzdłuż strumienia, żeby znaleźć miejsce dogodne do przekroczenia wody. Trzeba było zdążyć na pociąg i poszukiwania były dosyć żwawe. Jak widać, udało się.
Usuń