We wtorek wybraliśmy się na wędrówkę po drogach tytułowych
wzgórz. Kolega Ed nawet się ucieszył, że wreszcie nie będzie wody. Czy aby na
pewno? To się dopiero miało okazać, bo taka niby solidnie zaplanowana trasa miała
dla nas kilka niespodzianek w zanadrzu.
Wyruszyliśmy znad zalewu w Umrze. Woda w nim częściowo
zamarznięta. Dużo kaczek. Turystów i wędkarzy brak.
Ruszamy z kopyta. I od razu pod górę. Maszerujemy w kierunku
Kołomani, gdzie skręcamy w ładną, jeszcze nieasfaltową drogę w kierunku lasu. A
potem idziemy brzegiem lasu do drogi w kierunku Skalnej Górki.
Wiem z sieci, że w niewielkiej od niej odległości powinniśmy
spotkać pomnik pamięci partyzantów AK oddziału „Gryfa” poległych w walce z
okupantem. Wybieramy niezłą drogę, która zdaje się do niego prowadzić. Drobna
korekta i jesteśmy na miejscu. Dopiero wracając ku naszej drodze zauważamy, że
dojście do pomnika jest znakowane, ale prowadzi od innego miejsca niż my zaczęliśmy poszukiwania. Nic
to, najważniejsze, że sami sobie poradziliśmy z problemem.
Kolejnym punktem programu jest Skalna Górka. No, ją to łatwo
zlokalizować. Po prostu w pewnym momencie podchodzenie się kończy i zaczyna
zejście, czyli mamy szczyt. Raczej średnio spektakularny.
Maszerujemy dalej, żeby dotrzeć do szczytu góry Kamieniec.
Ten nie znajduje się przy drodze, a w pewnej od niej odległości. Stosujemy
metodę oznaczenia szczytu jak w przypadku Skalnej Górki. Kiedy wydaje nam się,
że jest już koniec podejścia, kierujemy się ścieżką, a potem bez niej, na
południe i południowy zachód.
Kamieniec w pełni zasługuje na swa nazwę – jego zbocze
pokrywają ładnie omszałe kamienie. Nie są olbrzymie, ale za to jest ich sporo. Widzimy
szczyt – nawet postanawiam uwiecznić jego zdobycie.
A tu niespodzianka – kolega Ed, który przejął mapę, a tym
samym dowodzenie, lekko zmienia kierunek marszu i patrzy na nas z góry. Wniosek
– szczyt przed nami. Dzielne się wdrapujemy za nim. Kamieniec zdobyty!
Otóż jednak nie. Dane w telefonicznej nawigacji mówią, że
nie mamy racji. Trzeba iść dalej w górę. Ja już mam szczerze dosyć tego
Kamieńca, ale idę. Wreszcie znajdujemy się na rozległym płaskim terenie, za
którym już naprawdę nie ma podejścia, może być tylko w dół. Nawigacja
potwierdza rozpoznanie – teraz to już szczyt – niebotyczne 400 m n.p.m.
Prawdę mówiąc zejście z Kamieńca na północ jest nadzwyczaj
łagodne, prawie po równym. Docieramy do głównej drogi, gdzie wreszcie możemy
odpocząć w pełnym słońca miejscu. I ruszamy dalej zgodnie z planem. Robi się
zwyczajnie, czyli jakby nudnawo, chociaż nadal niebrzydko. Bardzo tu ładne lasy
nas otaczają.
Tak sobie idziemy, idziemy, aż nieoczekiwanie napotykamy dwie
skromne tabliczki informujące o dwóch dębach. Powinny być w odległości ok. 300
metrów w prawo od naszej drogi. Widzę ładną leśną ścieżkę, która pewnie do nich
prowadzi. Decyzja może być tylko jedna – idziemy na spotkanie z Radziejem i
Miedziarem (takie noszą imiona). Ścieżka wygląda na znakowaną – na drzewach
pojawiają się białe kropki, co daje nadzieję na to, że wybraliśmy słuszny
kierunek.
I tak jest. Najpierw zauważamy Radzieja. To trzystuletni dąb
szypułkowy o obwodzie 472 cm i wysokości 34 metry*. Zawieszono na nim nie tylko
znak pomnika przyrody, ale też dwie urocze kapliczki.
W pobliżu rośnie jeszcze kilka dorodnych dębów. Który to Miedziar?
Jest dalej – trzeba przejść trochę wzdłuż ścieżki. Podobno ma mniej lat niż
Radziej, jest też nieco szczuplejszy (427 cm) i o dwa metry niższy. Ale i tak
przystojniak z niego.
Zainteresował nas również rosnący w pobliżu Radzieja dorodny
buk – ten nie jest pomnikiem przyrody, ale to bez wątpienia żaden młodzieniec.
Można już wracać do zaplanowanej trasy, ale chyba nic z tego
– kolega Ed zapałał nagle sympatią do niewielkiego strumyka, który szemrze w
pobliżu. Wije się on meandrami i zachęca do spotkania.
A i sama ścieżka wydaje się bardzo kusząca – po co wracać,
jeśli można dotrzeć nią do skraju lasu i tak kontynuować wycieczkę? Co tam,
niech i tak będzie. Zmieniamy plany. Niestety ścieżki też się zmieniają.
Zamiast solidnej drogi miewamy a to prawie rzekę płynącą środkiem trasy, a to
wertepy, a to zmarznięte rozlewiska. O nudzie nie ma mowy. Że nie wspomnę o
tym, że ja na pięknym prostym odcinku zostałam kobietą upadłą – nie zauważyłam
kijka leżącego przede mną, potknęłam się i gruchnęłam jak długa. Nic to, się
pozbierało mnie i cześć. Co dziwne kolano dokuczało mi tylko na wertepach, po
równym szło się bezboleśnie.
I tak dotarliśmy do drogi prowadzącej w kierunku Umru.
Początkowo była luksusowa, potem jej się to znudziło i nieco nas sponiewierała,
ale doprowadziła na miejsce.
I tak dotarliśmy do punktu startu i mety. Zrobiło się
pochmurno i bez żalu wróciliśmy do domu.
*Dane dotyczące dębów znalazłam w artykule „Echa Dnia” (tu link)
Zdjęcia – Edek i ja
Fajna pętelka i foty też...
OdpowiedzUsuńDziękuję - staramy się. :)
UsuńByło chociaż flagę na szczycie zatknąć, albo obelisk ;)
OdpowiedzUsuńA dęby piękne
Szczyt jest ujęty w jakiejś nieoficjalnej koronie Gór Świętokrzyskich jako najwyższy w paśmie Wzgórz Kołomańskich. I to cały splendor. :) Gdybyśmy podeszli do niego tą ścieżką, którą wracaliśmy do głównej drogi, to by człowiek nawet nie wiedział, jaka to fajna górka.
Usuń