Ale po co? Przecież byłam jedynie jej uczestnikiem. A
uczestnikowi mapa niepotrzebna.
I tak "wyposażona" wyruszyłam na trasę ze Starej Wsi.
Pogadanka na wstępie zapowiadała trasę szlakami. Nieźle będzie, pomyślałam.
Można zażyć luzu.
Po przekroczeniu szosy zaczął się luz. Na razie nie było
szlaku. Ale za to mieliśmy przemiłe spotkania z Czarną i jej zakolami. Zagapiłam
się i musiałam doganiać grupę.
Szliśmy ładną leśną drogą, która doprowadziła do szlaku. Tu
krótki postój przy pomniczku. Nie zauważyłam, żeby było o nim opowiadane.
pomnik na miejscu zamordowania przez Niemców 13 mężczyzn wywleczonych z pobliskiego młyna i przypadkowo spotkanych w lesie (egzekucja miała miejsce 7 kwietnia 1940 i była bezsensowną akcją odwetową na niewinnych ofiarach)
A potem kolejne spotkanie z rzeką. Tu już się pilnuję, żeby
nie zostać. Ale gdzie tam – bez skutku.
Poza tym z trasy szlaku widać kolejne malownicze miejsca Czarnej.
Zajrzałam do jednego. A później to już nawet odrobiny grupy nie widziałam.
Musiałam nieźle gonić. Udało się. Przed nami piękny kawałek
bez lasu – wiało sakramencko. A ja nawet wysforowałam się na przód.
W końcu docieramy do skałek Piekło Gatniki. Tu musiałam
podjąć decyzję – zwiedzam, czy jem śniadanie. Wybrałam zwiedzanie. Ostatecznie,
do jedzenia w biegu jestem przyzwyczajona. A skałki nieźle wyglądają, to warto się
z nimi zapoznać.
Przy wyjściu z lasu przed wsią Niebo spotykamy radosną grupę
wolontariuszy WOŚP. Odbywa się tu zorganizowany przez klub fitness Balans z
Końskich „Konecki Zryw po Zdrowie” – marszobieg i spacer połączony z
kwestowaniem. Nakarmili nas ciastem, wetknęli po kubku kawy i wyprawili w
drogę. Od razu się zrobiło cieplej na sercu.
nasza grupa w akcji - każdy emerycki grosz na walkę z sepsą (zdjęcie dzięki uprzejmości pani Moniki Cholewińskiej, właścicielki klubu fitness Balans)
A poza tym w lesie zimno i wietrznie. Grupa się rozbiła, ale
idziemy szlakiem, to nie ma obaw, że ktoś gdzieś się zapodzieje.
Przechodzimy znów na żółty szlak. Na chwilę zatrzymujemy się przy źródle, a
potem przechodzimy na czerwony.
Droga bita, twarda. Moje stopy wołają o ratunek.
Kiedy schodzimy z niej na leśną, muszę się zatrzymać i choć na chwilę
zdjąć buty. Skutek łatwy do przewidzenia – zostaję samiutka w lesie, bez
kierownictwa, bez mapy i bez zasięgu w telefonie. No, świetnie. Na szczęście
pamiętam, że mamy iść prosto do szosy. No to idę. A tu rozstaje – trzy drogi. I
nikt nie czeka z wyjaśnieniem, którą wybrać. Już mi jest wszystko jedno –
wybieram środkową. I po jakimś czasie zauważam trzy osoby z grupy. Są wprawdzie
na innej drodze, ale dobrze widoczni i jeszcze bardziej zgubieni niż ja. Na szczęście
udało im się złapać „języka” w postaci sympatycznych i obeznanych w terenie
spacerowiczów. To oni nas wyprowadzili z lasu.
Kierownictwo dotarło do drogi nieco później święcie
przekonane, że cała grupa za nim idzie. Wprawdzie nikogo nie widziało, ale to
nie problem. Sami sobie poradziliśmy.
Jaką naukę wyciągam z tej niezwykłej wycieczki? Mapę trzeba
mieć ze sobą zawsze. Bo tylko na nią można liczyć. I kompas. Dobrzy ludzie nie
zawsze się w lesie trafią.
Zdjęcia – Balans, Edek i ja
No cóż, można się błąkać po tym terenie, ale warto.
OdpowiedzUsuńBo być jednego dnia w niebie i piekle albo na odwrót ,
to chyba na ziemskim padole gdzie indziej się nie trafia!
Pozdrawiam - Wiesiek
Oj, chyba tak - raczej nikt nie awansuje z piekła do nieba.
Ania