I to w upał. Niemożliwe? A jednak…
Wyruszamy przed ósmą. Jest przyjemnie ciepło, ale bez upału.
Kolega Ed proponuje przejście z Nowej Słupi znakowaną czarnymi oznaczeniami
Ścieżką Benedyktyńską. Podchodzimy do niej z Rynku idąc obok kościoła św.
Wawrzyńca.
Przy dawnej Opatówce, czyli niegdysiejszej plebanii
nieistniejącego już kościoła św. Michała, wchodzimy w ulicę Benedyktyńską.
Ścieżka prowadzi w kierunku Parku Legend. Jest jeszcze
zamknięty, maszerujemy więc dalej.
W pobliżu parku wędrujemy wśród drzew, a po lewej stronie widać
mocno zarośnięty wąwóz, nazywany jest on „Wąkop” (tak podaje informator gminny
– tu link). Atrakcyjność mocno dyskusyjna.
Z chaszczy przechodzimy do dawnej wsi Łazy, która jest
obecnie częścią miasta Nowa Słupia. Bardzo tu ładnie.
Zainteresował nas
kamienny krzyż z trudną do odczytania datą 1835. Przechodząca obok mieszkanka
informuje, że jest on nazywany krzyżem cholerycznym. Jest więc prawdopodobne
powiązanie jego historii z jedną z epidemii dziewiętnastego wieku. Tej
informacji nie potwierdza jednak wspomniana strona gmina.
Oficjalny krzyż choleryczny i miejsce po cmentarzu, gdzie
grzebano ofiary kolejnych epidemii cholery, znajduje się za wsią, na skraju
łąki.
Z tej łąki mamy rozległy widok z panoramą Pasma
Jeleniowskiego. Niestety, ścieżka za kilka minut skręca w las i kończy się.
Nasza wędrówka trwa dalej. Teraz podchodzimy na Łysiec idąc
czerwonym szlakiem. Drogowskazy informują, że podejście powinno trwać około 50
minut. Sprawny turysta pokona je w pół godziny. My rozkoszujemy się spokojnym
spacerem i wykorzystujemy prawie cały ten czas. Zatrzymujemy się przy starych
pniach, przyglądamy się hubom, wdychamy leśne powietrze.
Na ścieżce powinniśmy spotkać potok Słona Woda. Nic z tego.
To okresowy ciek. I akurat nastąpił okres, kiedy całkowicie wysechł. Tak czy
inaczej mostek jest gotowy i czeka, żeby się przydać w razie powrotu Słonej Wody.
Ta ścieżka szlaku to również spotkanie z potężnymi jodłami.
Jedna z nich upadła targana wiatrem kilka lat temu, inne rosną i mają się
dobrze.
Tak sobie idziemy praktycznie bez wysiłku. I w końcu
zauważamy klasztorne mury, które prześwitują przez zieleń drzew. To oznacza, że
wreszcie trzeba będzie się odrobinę powspinać. Trwa to może niecałe pięć minut
i już jesteśmy na terenie klasztornym.
Tym razem zamierzamy wejść na wieżę klasztoru, gdzie z
balkonu widokowego można podziwiać panoramę okolicy.
I to w końcu jest porządna
wspinaczka. Taka po schodach. Z nagrodą w postaci widoków na wszystkie strony.
Moim zdaniem są tu rozleglejsze widoki niż na platformie nad gołoborzem. Niestety, mgiełka na horyzoncie nieco psuje wrażenia. A jak tu
wieje!
itd...
Po zejściu z wieży zaglądamy tu i ówdzie dla odświeżenia
wspomnień i opuszczamy wzgórze klasztorne.
Zejście oczywiście kolejną ścieżką edukacyjną. Ta jest znakowana
na czerwono. Mamy cały las dla siebie.
Schodzimy spokojnie, zatrzymując się
przy mogile około 200 mieszkańców Nowej Słupi i okolic rozstrzelanych wiosną
1943 przez żandarmów dowodzonych przez okrutnego i znienawidzonego Alberta
Schustera.
Potem przechodzimy obok skałek Massalskiego. Tym razem
jednak nie schodzimy do największych okazów. Wystarczą nam te mniejsze przy ścieżce.
Skąd taka obojętność? Otóż nasz szef ma w planie obejrzenie
ekspozycji Muzeum Starożytnego Hutnictwa w Nowej Słupi. Przeszło ono gruntowny
remont i chyba jedynym elementem, który pozostał z dawnej ekspozycji jest
miejsce, gdzie odkryto relikty 45 palenisk pieców dymarskich.
Zwiedzanie muzeum trwa ponad godzinę i jest ściśle
zaprogramowane. Poruszamy się przez skryte w całkowitym mroku sale muzealne, a
program komputerowy rozświetla kolejne elementy, o których niezwykle
kompetentnie i mimo to zrozumiale dla laika, opowiada narrator.
Poznajemy
historię naszej planety, ba, nawet Wszechświata. Dowiadujemy się, jak powstało
żelazo i jak je odzyskać z rud, gdzie występują owe rudy, gdzie powstawały
najstarsze ośrodki hutnicze. Możemy zobaczyć żelazny meteoryt, wyroby z żelaza
i sposoby ich produkcji.
Interesujące jest też porównanie dwóch światów –
świata producentów i świata klientów. Dioramy pokazują kontrastowo bogate życie
starożytnych Rzymian i prosty żywot barbarzyńców, od których ci pierwsi
kupowali żelazo.
Mnie szczególnie uderzyły cytaty z dzieł Tacyta, który o
barbarzyńcach wypowiada się z wyczuwalną wyższością. Historia pokazała, jak
bardzo był on krótkowzroczny.
Kiedy już poznamy tajniki starożytnego hutnictwa, możemy
zajrzeć na teren Centrum Kulturowo-Archeologicznego, gdzie odtworzono budynki,
w których mogli żyć nasi przodkowie zajmujący się wytopem żelaza w dymarkach. Na
terenie osady trwają przygotowania do 57 Dymarek Świętokrzyskich, dzięki temu mogliśmy zobaczyć pracę czynnego prażaka.
Trasa piesza była bardzo krótka. Wraz z wejściem na wieżę
klasztorną zajęła nam około 3 godzin. Wybrane przez nas podejście na Łysiec
jest bez wątpienia najlżejsze ze wszystkich, które już przez lata zaliczyliśmy.
Jego dodatkowym atutem jest piękny las, przez który powadzi i absolutny spokój,
bo szlak nie jest popularny. Ścieżka nie jest przeznaczona dla rowerzystów, ale
to normalne na terenie parku narodowego, który wyznaczył inne trasy dla
rowerów.
Zdjęcia – Edek i ja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz