Kiedy trzy lata temu (tu link) natknęliśmy się na pomnikowe
dęby Miedziar i Radziej, bardzo nas to zaskoczyło. Teraz już spotkanie z nimi
było zaplanowane, a i trasę wybraliśmy nieco inną niż tamta.
Wystartowaliśmy z ulicy Polnej w Ćmińsku i ruszyli skrajem
lasu.
Największym zaskoczeniem dla mnie było spotkanie z uroczym czerwonym
kozakiem – i nie o but tu chodzi. Rósł przy ścieżce. I to ja, ślepa na grzyby,
go zauważyłam.
Grzybowa niespodzianka zapowiadała, że trasa może być też z
miłymi zaskoczeniami. Najpierw udało się pokonać moją największą obawę, że
strumyk, który oddziela nas od dębów będzie trudny do przebycia. Spotkanie z
nim dało dowód, że jest on wąziutki i niegłęboki.
W tej sytuacji po krótkim wahaniu zdecydowałam, że pójdziemy
świetną drogą na północ wzdłuż strumienia i we właściwym momencie go
przekroczymy, żeby na drugim brzegu poszukać dębów. Tak też zrobiliśmy.
Ścieżka do dębów „sama” się znalazła i za chwilkę wyłonił
się pierwszy z pomnikowych okazów. Na razie nie wiemy, który. Otóż według
informacji leśniczego, z którym rozmawiałam telefonicznie 3 lata temu, powinien
to być Miedziar. Mapka internetowa podaje, że to Radziej. Na dwoje babka
wróżyła. Nie mieliśmy miarki, żeby sprawdzić obwód pnia (Miedziar jest o pół
metra szczuplejszy). Niezależnie od imienia dąb okazały, pomnikowy.
W pobliżu wije się nasz strumyk. Wypadało do niego zajrzeć i
sfotografować jego meandry.
Wróciliśmy na ścieżkę, żeby po kilku minutach spotkać się z
drugim pomnikowym dębem (historia z imieniem ta sama). Ten jest obwieszony
kapliczkami – takie drobne maleństwa na potężnym pniu. I pewnie dlatego miałam
wrażenie, że to jest potężniejszy z dębów – Radziej.
Ścieżką podeszliśmy do bitej drogi. Mogliśmy od razu skrócić
trasę idąc tą drogą w prawo, ale żal było tak miłego i ciepłego dnia.
Ruszyliśmy w lewo, a dalej czekało na nas wejście na Kamieniec.
Tym razem podchodziliśmy od północy, nie było wiec uciążliwej
wspinaczki, jaką zaliczyliśmy podchodząc od południowego wschodu. Łatwiej, nie
znaczy lepiej – nudno było, ot, takie dreptanie po lesie. I to nie zawsze
ścieżkami. Bo te, choć zaznaczone na mapie, w terenie gdzieś znikały.
A i sam
szczyt nie jest oznakowany. W końcu uznaliśmy, że go zdobyliśmy i rozpoczęliśmy
wędrówkę do drogi. Tu ewidentnie kolega Ed był w swoim żywiole – na takich
beznadziejnych odcinkach lubi on wychodzić na czoło i cieszyć się
wyprowadzeniem grupy na prostą.
Dalsza trasa przebiegała drogą asfaltową (poprzednie
przejście zimą ukryło przed nami ten fakt pod śniegiem) w kierunku szczytu
Skalnej Górki. I ten nie jest zaznaczony w terenie, ale po prostu znów
uznaliśmy, że go zdobyliśmy i mogliśmy iść dalej.
Teraz to już zwijanie wycieczkowej pętelki, czyli przejście
skrajem lasu do punktu startu.
Tu najbardziej wypatrywałam trzeciego dębu, z
którym chciałam się spotkać. I do niego dotarliśmy – to dąb z wypaloną dziuplą
u podstawy. Niektóre konary ma już suche, ale wciąż żyje.
I tak oto dotarliśmy na metę naszej trasy. Liczyła 14
kilometrów i była raczej prosta. Na rower świetna, z wyjątkiem ścieżki do
dębów. Tu bym radziła nie korzystać z naszego dojścia od strony strumienia, a
podjechać bitą drogą do drogowskazu kierującego w stronę dębów, zostawić rower
i zejść do nich. Potem można wrócić tą samą ścieżką i kontynuować przejażdżkę
po lasach, a te są tu naprawdę piękne – bukowe, z cieniem i plamami słońca. Co do szczytu Kamieńca – nieodwołalnie rezygnujemy z kolejnych prób zdobycia go. Nachodzi się człowiek i nie ma pewności, czy go rzeczywiście zdobył.
I tylko mały smuteczek na zakończenie – jesień nam się
zaczyna cichcem zakradać…
Zdjęcia – Edek i ja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz