Podczas wyjazdów turystycznych naszej grupy obowiązuje
zasada dnia wypoczynkowego w środku pobytu. Cóż może być lepszego na taki dzień
wypoczynkowy niż spacer? Dlatego też wybraliśmy się do Goleszowa.
oto cel naszego spaceru - platforma widokowa na szczycie o nazwie Wyrchgóra lub Wyrgóra (519 m n.p.m, czyli niewysoko)
Wysiadamy w centralnym punkcie wsi, gdzie drogowskaz kieruje
w różne strony – można wybrać dowolny wariant wędrówki jedną ze ścieżek
spacerowych lub szlakiem. My wybieramy szlak spacerowy wymieniony w tytule.
Kierujemy się na południe, za naszymi plecami została góra Chełm, na którą
prowadzi inny szlak spacerowy, też podobno ciekawy. Sprawdzimy innym razem.
Pierwszą atrakcją na wybranej przeze mnie trasie jest
spotkanie z akwenem Ton.
Odchodzimy od szlaku porządną dróżką.
Spoza gałęzi
prześwituje wolna przestrzeń – jest doskonale zielona. Pomyślałam, że zbiornik
wysechł i porasta go już tylko trawa. Na szczęście takiej wpadki nie było –
woda w jeziorze nie wyschła, jest po prostu szmaragdowa.
Oczywiście czasem sprawia wrażenie niebieskiej. To wszystko
zależy od oświetlenia.
Samo jezioro jest pozostałością po dawnej kopalni marglu
wykorzystywanego jako surowiec w pobliskiej cementowni. Wychodnie skalne, a
właściwie ściany dawnego kamieniołomu dają okazję zobaczenia tak zwanych
„łupków goleszowskich”. Później się okaże, że spotkamy się z nimi tego dnia
jeszcze nie raz.
Kopalnia działała do lat 50. XX wieku. W czasie 2 wojny
światowej była miejscem katorżniczej pracy więźniów KL Auschwitz. Zaś sama
nazwa „Ton” pochodzi z języka niemieckiego i oznacza po prostu glinę.
Zbiornik można obejść naokoło, co skwapliwie robimy.
Ścieżki
są wygodne, szerokie, oferują co kilka kroków nowe spojrzenie na jezioro i jego
mieszkańców – kaczki krzyżówki.
Ryb nie widać, ale wędkarze siedzą na brzegu i
czekają aż któraś wpadnie na haczyk.
My zaś opuszczamy zbiornik przechodząc przez tunel, którym
niegdyś prowadziła kolejka wąskotorowa dowożąca margiel do cementowni.
Szukamy znaków szlaku spacerowego – w końcu są, rozpoczynamy
wspinaczkę na zbocze Jasieniowej. Początkowo jest raczej stromo, ale dajemy
radę. Czasem jakieś drzewo leży w poprzek ścieżki, czasem inne służy podporą
podczas wdrapywania się w górę.
Jesteśmy na terenie stanowiska
dokumentacyjnego na Jasieniowej. W dodatku okazuje się, że na tej górze co krok
spotykamy pozostałości kolejnych kopalni. Niedoświadczony geologicznie turysta
nie wie, czy ma do czynienia z wychodnią skalną czy ścianą kamieniołomu. Takie
życie…
W każdym razie pod nogami ścieli nam się prościutka,
wygodna, choć po nocnym deszczu nieco błotnista droga leśna. Jak się nietrudno
domyślić jest ona trasą dawnej kolejki wąskotorowej.
Docieramy wreszcie do miejsca z wiatą wypoczynkową – to
wejście do tak zwanego wąwozu Ajsznyt. Rzecz jasna, nazwa myląca – to nie
wąwóz, a kolejne wyrobisko kopalni. Z tą różnicą, że wąskie i wysokie. Latem
mocno zarośnięte przez gęstą zieleń drzew. Nad nią można dostrzec łupkowe
skały.
Przez wąwóz prowadzi nieoznakowana ścieżka. Początkowo
przyjemna, nietrudna. Jak już się zrobiła trudna, to nie było możliwości
wycofania. Schodziliśmy stromo w dół trzymając się trawek. Ja zmajstrowałam
sobie mikry patyczek w charakterze podpory duchowej.
Tym sposobem zleźliśmy do znakowanej ścieżki akurat na
wysokości czegoś, co na mapie nosiło nazwę jeziorko „Pod Księżycem”. To okresowe jezioro
krasowe. Chyba trafiliśmy na okres jego chwilowej nieobecności. Może gdzieś
dalej było widoczne, ale, wierzcie mi, nie miałam siły, żeby to sprawdzić. A
jeszcze nie wiedziałam, co nas czeka…
Otóż, jeziorko pojawia się na dnie kolejnego kamieniołomu.
Jego wysokie, strome ściany towarzyszyły nam po lewej stronie. Były nie tylko
widoczne zza drzew, ale też i słyszalne. Co jakiś czas odrywał się od nich
kawałek fliszu i spadał na dół z charakterystycznym chrzęstem. Żaden w nas nie
trafił.
A trasa stawała się coraz trudniejsza – więcej zwalonych
drzew pod nogami, ślisko po deszczu i stromo. W dodatku nawet trawek do
chwytania nie było – tylko ten okropny flisz, który się po prostu odłamywał.
W nagrodę wydostaliśmy się z ciemnego lasu na jasny,
oświetlony słońcem teren. Chwilowy optymizm zgasł natychmiast, kiedy się
okazało, że jest jasno, ale jeszcze bardziej stromo. Nawet nie wiedziałam, że zbocze,
po którym się wspinamy, to ściana kolejnego kamieniołomu.
Ostatni fragment
podejścia prowadził pionowo w górę po gołej skale. Nie wiem, jakim cudem go
pokonałam. Kolega Ed podał mi rękę i podciągnął na sam koniec tak subtelnie, że
walnęłam głową w spód tablicy informacyjnej.
Nie wiem, czy zaklęłam, ale na płaskim terenie w widokami na
okolicę nogi jeszcze mi się trzęsły. I, zabijcie mnie, ale nie wiem, jakie góry
widać z tego uroczego miejsca. Przy życiu trzymała mnie myśl, że na szczęście
nie musimy schodzić drogą, którą podeszliśmy.
Poszliśmy spokojną leśną drogą w kierunku szosy. Wiem, że
była możliwość pójścia dalej wybraną prze mnie ścieżką, ale nie było siły,
która by mnie do tego zmusiła. Wróciliśmy do Goleszowa szosą, a potem ulicami.
Tak to sobie pospacerowaliśmy po Jasieniowej i wdrapali się
na Wyrchgórę. Może gdybym wcześniej przeczytała opis tej trasy, to bym wybrała
inną, łagodniejszą, ale co przeżyłam, to moje. Myślę, że przejście byłoby
łatwiejsze przy suchej pogodzie. My mieliśmy pecha trafić na szlak po deszczach
i dodatkowym utrudnieniem było błoto i śliskie podłoże. Niezaprzeczalnym plusem
są emocjonujące wspomnienia z wyprawy.
Zdjęcia – Edek i ja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz