wtorek, 5 sierpnia 2025

Na szlaku spacerowym „Jasieniowa” w Goleszowie

Podczas wyjazdów turystycznych naszej grupy obowiązuje zasada dnia wypoczynkowego w środku pobytu. Cóż może być lepszego na taki dzień wypoczynkowy niż spacer? Dlatego też wybraliśmy się do Goleszowa. 
 
oto cel naszego spaceru - platforma widokowa na szczycie o nazwie Wyrchgóra lub Wyrgóra (519 m n.p.m, czyli niewysoko)
 
Wysiadamy w centralnym punkcie wsi, gdzie drogowskaz kieruje w różne strony – można wybrać dowolny wariant wędrówki jedną ze ścieżek spacerowych lub szlakiem. My wybieramy szlak spacerowy wymieniony w tytule. Kierujemy się na południe, za naszymi plecami została góra Chełm, na którą prowadzi inny szlak spacerowy, też podobno ciekawy. Sprawdzimy innym razem.
 
za nami góra Chełm
 
Pierwszą atrakcją na wybranej przeze mnie trasie jest spotkanie z akwenem Ton.
 
 
Odchodzimy od szlaku porządną dróżką. 
 

Spoza gałęzi prześwituje wolna przestrzeń – jest doskonale zielona. Pomyślałam, że zbiornik wysechł i porasta go już tylko trawa. Na szczęście takiej wpadki nie było – woda w jeziorze nie wyschła, jest po prostu szmaragdowa. 
 



Oczywiście czasem sprawia wrażenie niebieskiej. To wszystko zależy od oświetlenia. 
 

Samo jezioro jest pozostałością po dawnej kopalni marglu wykorzystywanego jako surowiec w pobliskiej cementowni. Wychodnie skalne, a właściwie ściany dawnego kamieniołomu dają okazję zobaczenia tak zwanych „łupków goleszowskich”. Później się okaże, że spotkamy się z nimi tego dnia jeszcze nie raz. 
 

Kopalnia działała do lat 50. XX wieku. W czasie 2 wojny światowej była miejscem katorżniczej pracy więźniów KL Auschwitz. Zaś sama nazwa „Ton” pochodzi z języka niemieckiego i oznacza po prostu glinę.
Zbiornik można obejść naokoło, co skwapliwie robimy. 
 

Ścieżki są wygodne, szerokie, oferują co kilka kroków nowe spojrzenie na jezioro i jego mieszkańców – kaczki krzyżówki. 
 

Ryb nie widać, ale wędkarze siedzą na brzegu i czekają aż któraś wpadnie na haczyk.
 

My zaś opuszczamy zbiornik przechodząc przez tunel, którym niegdyś prowadziła kolejka wąskotorowa dowożąca margiel do cementowni.
 


Szukamy znaków szlaku spacerowego – w końcu są, rozpoczynamy wspinaczkę na zbocze Jasieniowej. Początkowo jest raczej stromo, ale dajemy radę. Czasem jakieś drzewo leży w poprzek ścieżki, czasem inne służy podporą podczas wdrapywania się  w górę. 
 


Jesteśmy na terenie stanowiska dokumentacyjnego na Jasieniowej. W dodatku okazuje się, że na tej górze co krok spotykamy pozostałości kolejnych kopalni. Niedoświadczony geologicznie turysta nie wie, czy ma do czynienia z wychodnią skalną czy ścianą kamieniołomu. Takie życie…
 

W każdym razie pod nogami ścieli nam się prościutka, wygodna, choć po nocnym deszczu nieco błotnista droga leśna. Jak się nietrudno domyślić jest ona trasą dawnej kolejki wąskotorowej.  
 

Docieramy wreszcie do miejsca z wiatą wypoczynkową – to wejście do tak zwanego wąwozu Ajsznyt. Rzecz jasna, nazwa myląca – to nie wąwóz, a kolejne wyrobisko kopalni. Z tą różnicą, że wąskie i wysokie. Latem mocno zarośnięte przez gęstą zieleń drzew. Nad nią można dostrzec łupkowe skały. 
 


Przez wąwóz prowadzi nieoznakowana ścieżka. Początkowo przyjemna, nietrudna. Jak już się zrobiła trudna, to nie było możliwości wycofania. Schodziliśmy stromo w dół trzymając się trawek. Ja zmajstrowałam sobie mikry patyczek w charakterze podpory duchowej.
 


Tym sposobem zleźliśmy do znakowanej ścieżki akurat na wysokości czegoś, co na mapie nosiło nazwę  jeziorko „Pod Księżycem”. To okresowe jezioro krasowe. Chyba trafiliśmy na okres jego chwilowej nieobecności. Może gdzieś dalej było widoczne, ale, wierzcie mi, nie miałam siły, żeby to sprawdzić. A jeszcze nie wiedziałam, co nas czeka…
 

Otóż, jeziorko pojawia się na dnie kolejnego kamieniołomu. Jego wysokie, strome ściany towarzyszyły nam po lewej stronie. Były nie tylko widoczne zza drzew, ale też i słyszalne. Co jakiś czas odrywał się od nich kawałek fliszu i spadał na dół z charakterystycznym chrzęstem. Żaden w nas nie trafił.
A trasa stawała się coraz trudniejsza – więcej zwalonych drzew pod nogami, ślisko po deszczu i stromo. W dodatku nawet trawek do chwytania nie było – tylko ten okropny flisz, który się po prostu odłamywał. 
 



W nagrodę wydostaliśmy się z ciemnego lasu na jasny, oświetlony słońcem teren. Chwilowy optymizm zgasł natychmiast, kiedy się okazało, że jest jasno, ale jeszcze bardziej stromo. Nawet nie wiedziałam, że zbocze, po którym się wspinamy, to ściana kolejnego kamieniołomu. 
 


Ostatni fragment podejścia prowadził pionowo w górę po gołej skale. Nie wiem, jakim cudem go pokonałam. Kolega Ed podał mi rękę i podciągnął na sam koniec tak subtelnie, że walnęłam głową w spód tablicy informacyjnej. 
 
to ściana, po której się wspinaliśmy
 
a to mieliśmy za plecami 
 
Nie wiem, czy zaklęłam, ale na płaskim terenie w widokami na okolicę nogi jeszcze mi się trzęsły. I, zabijcie mnie, ale nie wiem, jakie góry widać z tego uroczego miejsca. Przy życiu trzymała mnie myśl, że na szczęście nie musimy schodzić drogą, którą podeszliśmy. 
 

widoki do podziwiania
 
i ławka - tu by człowiek nawet poleżał
 
Poszliśmy spokojną leśną drogą w kierunku szosy. Wiem, że była możliwość pójścia dalej wybraną prze mnie ścieżką, ale nie było siły, która by mnie do tego zmusiła. Wróciliśmy do Goleszowa szosą, a potem ulicami. 
 

Tak to sobie pospacerowaliśmy po Jasieniowej i wdrapali się na Wyrchgórę. Może gdybym wcześniej przeczytała opis tej trasy, to bym wybrała inną, łagodniejszą, ale co przeżyłam, to moje. Myślę, że przejście byłoby łatwiejsze przy suchej pogodzie. My mieliśmy pecha trafić na szlak po deszczach i dodatkowym utrudnieniem było błoto i śliskie podłoże. Niezaprzeczalnym plusem są emocjonujące wspomnienia z wyprawy.
 

Zdjęcia – Edek i ja

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz