Do tej niewielkiej wioski można dojechać z Wadowic busem.
Kierowca wyrzuca nas w pobliżu rynku, który wszędzie jest opisywany jako jedna
z atrakcji tej miejscowości. Jak to tak, zapytacie, wieś, a ma rynek? Cóż,
wieki całe, bo od drugiej połowy 14. wieku do roku 1934 Lanckorona była miastem. No, może w ostatnich
latach miasteczkiem. Teraz to cicha wieś, której spokój naruszają
jedynie czasem grupy szkolnych wycieczek
żądnych lodów.
Sam rynek ma w większości zabytkową zabudowę z końca 19.
wieku, kiedy to po pożarze z roku 1869 trzeba było odbudować strawione przez
ogień domostwa (ponad 70). Niestety nie gromadzą się wspólnie – często między
nimi wyrastają nowe murowane klocki otynkowane „barankiem”. Charakterystyczną
cechą zabytkowych domów w Lanckoronie są wystające poza ściany okapy
dwuspadowych dachów. W ten sposób tworzą się oryginalne podcienie. Pod
niektórymi można przejść, inne są niedostępne jako teren prywatny.
Na początku
lata można podziwiać ukwiecone ogródeczki czy parapety domostw.
Trudno rynek objąć wzrokiem lub sfotografować, bo jest
otoczony parkującymi autami, a jego centrum stanowi coś w rodzaju
amfiteatru-parku. W tym parku warto zwrócić uwagę na starą studnię, na której
zapisano cytat z jednej z piosenek Marka Grechuty. Artysta bywał często w
Lanckoronie, poświęcił jej nawet piosenkę „Lanckorona – Widok z balkonu willi”
wychwalającą spokój wsi, „gdzie osłona (…) od tupotu szybkich spraw”.
Na rynku znajduje się też oryginalna rzeźba włoskiego
artysty Enrico Muscetra „Serce anioła”, która nawiązuje zapewne do określania
Lanckorony jako Miasta Aniołów.
I choć miasta tu nie ma, to anioły w różnych
postaciach możemy spotkać prawie na każdym kroku.
Większość aniołów jest wyrobem miejscowego rękodzieła, a tu
najbardziej spodobała się moim koleżankom i mnie pracownia „Farfurka” z
bogactwem różnorodnej ceramiki.
Trzeba było koniecznie odwiedzić dwa miejsca szczególnie
polecane przez znajomych. Pierwsze to uwieczniona przez Grechutę piekarnia Siwek,
do której „wiedzie stroma uliczka”. Nosi ona nazwę Świętokrzyska, to jakże ją
pominąć?
Przy tej samej ulicy, nieco dalej od rynku, znajdujemy
kawiarnię „Arka Cafe”. Akurat trwa przy niej remont chodnika – hałas
niemożebny. Niech więc was nie dziwią puste wnętrza lokalu – goście gromadzą
się w ogródku pod pergolą z winoroślą.
Pora wdrapać się nieco wyżej. Idziemy ulicą świętego Jana.
Przy niej wypada zatrzymać się w kościele pod wezwaniem Narodzin Św. Jana
Chrzciciela. Nie jest to wprawdzie oryginalna świątynia ufundowana przez króla
Kazimierza Wielkiego, a jej przebudowana po zniszczeniach z czasów Konfederacji
Barskiej, nowa wersja.
Z przykościelnego cmentarza rozciąga się panorama na
okoliczne góry. Widać nawet daleko na horyzoncie pokryte śniegiem zbocza Babiej
Góry.
We wnętrzu ołtarz główny ze sceną Chrztu Chrystusa i kaplica
boczna (różańcowa) z obrazem MB Lanckorońskiej. Mnie, oczywiście,
zainteresowało malowidło ścienne obok ołtarza głównego – lubię spotykać moją
patronkę.
Pora w końcu na zdobycie Lanckorońskiej Góry i ruin
tutejszego zamku.
To jeden z zamków ufundowanych przez króla Kazimierza
Wielkiego, który nadał też prawa miejskie Lanckoronie. Zamek przez lata bronił
granicy Ziemi Krakowskiej z Księstwem Oświęcimskim. Jego umocnienia sprawiły,
że był fortyfikacją ziemno-murowaną, bardzo skuteczną na owe czasy. Uległ
wprawdzie zniszczeniom podczas potopu szwedzkiego, był jednak nadal potężnym
obiektem obronnym. Tu w roku 1771 ufortyfikowali się konfederaci barscy, którzy
pod dowództwem Kazimierza Pułaskiego stoczyli zwycięską bitwę z wojskami
rosyjskimi. Po upływie roku poddali się wojskom austriackim, wtedy zaczął się
upadek zamku, który w końcu został wysadzony w powietrze przez Austriaków.
Zamek przetrwał do naszych czasów jako ruina. Od kilku lat
trwają badania archeologiczne na jego terenie. Widać, że jest remontowany. Na
razie nie można wchodzić na teren otoczonych solidnym płotem ruin, ale i tak
spotkałyśmy ich mieszkankę. I nie była to żadna tam biała dama. O, nie. Z
zamkowego wzgórza patrzyła na nas sarenka. Stała nieruchomo i wydawała się
jakby wyrzeźbiona. Zachowałyśmy absolutną ciszę, co pozwoliło na wykonanie
serii mniej lub bardziej udanych zdjęć. W pewnym momencie sarenka cichutko
zabeczała i jakby niechętnie odeszła rzucając nam pożegnalne spojrzenie.
Po tym, jak obeszłyśmy ruiny zamku, postanowiłyśmy nie
eksperymentować z poszukiwaniem dalszego przebiegu szlaku i wróciłyśmy do rynku tą samą drogą, którą
przyszłyśmy.
Na zakończenie pobytu w Lanckoronie zajrzałyśmy do
tutejszego Muzeum Etnograficznego, które mieści się w jedynej chacie
ocalałej z pożaru rynku w roku 1869. Nosi ono imię profesora Antoniego Krajewskiego, który w latach 60. ubiegłego
wieku założył Towarzystwo Przyjaciół Lanckorony, rozpoczął starania o ratowanie
ruin lanckorońskiego zamku a także założenie muzeum, które zwiedzałyśmy.
Skromniutka chałupa w jednej części prezentuje sprzęty obrazujące życie
mieszkańców Lanckorony, w drugiej zaś pokazuje pamiątki po konfederatach barskich oraz eksponaty znalezione podczas prac
prowadzonym na zamku. Ma też przyjemny wiejski ogródek, gdzie zwiedzający mogą
odpocząć, oraz sklepik z pamiątkami.
Pora opuścić Lanckoronę. Wiem, że jeszcze mamy tu kilka
ciekawostek do odkrycia. Odkładamy to na inną okazję. A nuż uda się tu wrócić
…
Zdjęcia – Irena i ja
Pięknie tam jest...
OdpowiedzUsuńI jak spokojnie... Niby nieduża wioska, a pomieściła bezszmerowo dwie szkolne wycieczki . ;)
UsuńNie spotkałem ładniejszego rynku utwardzonego brukiem i otaczającymi zabytkowymi zabudowaniami mieszkalnymi.
OdpowiedzUsuńPodobno przebywał na zamku - diabeł lanckoroński, ale jego wizerunku nie widziałem.
Kojarzy on się mnie z diabłem łańcuckim.
Pozdrawiam - Wiesiek
Znalazłam legendę, według której na zamku mieszkali okrutni zbójcy. Nawet diabeł mieszkający w lanckorońskich lasach ich znienawidził i postanowił ukarać za niecne czyny. Zaczaił się na wracających z łupem zbójców. Kiedy byli już blisko szczytu góry, zrzucił na nich wielki kamień, Zmiótł on wszystkich złoczyńców i zatrzymał się u podnóża góry, gdzie leży jako Diabelski Kamień. Niestety, kamienia nie udało mi się spotkać na trasie.
Ania