Może kto pamięta, że podobną wycieczkę zrobiliśmy wiosną
ubiegłego roku (tu link). Jeśli porównacie obie relacje, przekonacie się, że
każda z tych wypraw miała inny przebieg.
Tym razem kolega Ed zdecydował, że trzeba zajrzeć do
rezerwatu Sufraganiec, żeby sprawdzić, ile wody ostało się po długotrwałej
suszy w strumieniu Sufragańczyk.
Sprawdziliśmy. Wynik badań był łatwy do
przewidzenia – wody tam tyle, co kot napłakał. Mimo to wyschnięty strumień i
jego brzegi z powalonymi pniami drzew prezentują się czasem nawet malowniczo.
Bez wątpienia jest to niezłe miejsce na upalny poranek –
spacerujemy w cieniu. Gorzej, że nad nawet taką resztką wody komary mają
używanie i długo się tam nie pobędzie.
Opuszczamy więc teren rezerwatu. Po drodze wypada się
zatrzymać przy podkolanie białym, który kwitnie na skraju ścieżki.
Wracamy do stacji i udajemy się na północny zachód. Ed
wybrał inną drogę niż poprzednio. Niby jest lepsza, ale bardzo nierówna. Łatwo
się potknąć i trzeba szczególnie uważać. Stąd brak fotograficznej dokumentacji
stanu trasy. Dopiero na skrzyżowaniu leśnej drogi z bitą drogą dojazdu
pożarowego zatrzymujemy się na chwilę, bo moją uwagę przykuwa drobna roślina z
uroczymi różowymi kwiatuszkami. Robię idiotyczne foto z góry, żeby
zidentyfikować okaz – to centuria pospolita. Jak dla mnie nadzwyczajna.
Potem krótki marsz bitą drogą i pora rozpocząć mozolne zdobywanie Trójecznej.
Tym razem nie dążymy do zdobycia wszystkich jej wierzchołków
– jeden wystarczy i obchodzimy szczyt dołem.
Docieramy do dróg, którymi wędrowaliśmy poprzednio. Powiem
szczerze – są w dużo gorszym stanie, poniewiera się tu mnóstwo gałęzi po
wyrębie, koleiny nierówne. Ale i tak innej drogi nie ma, musimy się jakoś przedrzeć.
W nagrodę docieramy na grzędę skalną, która zawsze nam się
podobała i stale była zagadką, skąd ona się tu nagle wzięła. Nazywa się Pod
Kamieniem.
To już nasze czwarte spotkanie z nią. Jest ciepło, mamy dużo
czasu, spokojnie penetrujemy skałki.
Szkoda, że wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, z jaką sensacją
mamy do czynienia. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po powrocie do domu. Mimo
to, podzielę się z czytelnikami tym, co udało się znaleźć w lokalnej prasie (tu link). Okazuje się, że nasze skałki mają 410 milionów lat, są osadami z
wczesnego dewonu. W okresie fałdowań wypiętrzyły się i możemy je podziwiać jako
wychodnie skalne (dwa mądre zdania i już człowiek wie, kiedy i jak powstał jego
ulubiony leśny zakątek).
Zespół uczonych – doktor Piotr Szrek z Państwowego Instytutu
Geologicznego w Warszawie, doktor Grzegorz Niedźwiedzki z Uniwersytetu Uppsali
w Szwecji oraz doktor Sylwester Salwa, dyrektor Państwowego Instytutu
Geologicznego w Kielcach – odkrył ślady systemu korzeniowego roślin
naczyniowych, które żyły na lądzie. Ich korzenie stabilizowały osad na brzegach
rzek w owym tak od nas odległym czasowo dewonie. I tak samo zachowują się do
naszych czasów.
Teraz już wiemy o odkryciu, na razie to tyle – nie zamierzam
udawać, że Edek i ja zauważyliśmy te bezcenne ślady. Uczeni zapowiadają dalsze
badania i podanie dokładnej lokalizacji grzędy skalnej. Oby tyko wtedy nie
została zadeptana. My wszak odwiedzamy ją rzadko i zachowujemy się
odpowiedzialnie. Na szczęście naprawdę trudno tam dotrzeć, to nie spodziewam
się tłumów niedzielnych turystów.
My zaś nieświadomi, z jakim skarbem mieliśmy do czynienia,
oddalamy się drogą, która poprzednio nie nadawała się do przejścia, a teraz
przyjemnie prowadzi w pobliże torów, co znacznie skraca naszą trasę. Jest
ładnie, mamy przyjemny cień.
Czasem jakaś kałuża się napatoczy. Nic
szczególnego.
I tak docieramy do przepustu pod torami. Tędy przepływa
niewielki strumień, który z dużym trudem pokonywaliśmy wiosną. To Sufraganiec.
Tym razem ma równie mało wody, co Sufragańczyk. W dodatku na podmokłym terenie
jego rozlewiska ktoś ułożył prowizoryczną kładkę z brzózek. Przechodzimy na
drugi brzeg.
W końcu wychodzimy również z lasu, co przy solidnym upale
nie należy do przyjemności. Tak czy siak, do stacji trzeba było dojść. Drogę umilają
nam spotkania z letnimi roślinami i motylkami.
Drobną przykrością było
spotkanie z dorodnym świerkiem, który chyba na skutek silnego wiatru, stracił
swój czubek. A takie to było dorodne i zgrabne drzewo…
No i po wycieczce. Trasa liczyła 10,5 kilometra. Na upał ani
kroku więcej. Jest naprawdę wymagająca – podejścia po stromiźnie, bez podpory
dla rąk, pokonywanie skalnej grzędy, wykroty. Nadaje się tylko dla sprawnych pieszych.
Zdjęcia – Edek i ja
Nadal jest tam pięknie... foty super.
OdpowiedzUsuń