Spotykaliśmy już tę rzekę niejednokrotnie – a to w Krawarze, a
to w Krzęcinie, a to w Wysokiej czy Marywilu. Czasem była wąskim strumykiem,
czasem uroczą rzeką z trudnymi do przebycia podmokłymi brzegami lub ślicznymi
lodowymi rzeźbami. Nie jest ani trochę nudna, a potrafi zachwycić urodą i
ciekawymi miejscami w pobliżu.
Jedno takie fantastyczne miejsce znajduje się w miejscowości
Chałupki Łagowskie w województwie mazowieckim, ale w niewielkiej odległości od
granicy ze świętokrzyskim. Ładną aleją obsadzoną dorodnymi drzewami
podjechaliśmy do bramy winnicy Nowy Młyn.
Tak, nie mylicie się – trafiliśmy do
prawdziwej winnicy.
Właściciel winnicy, pan Paweł, oprowadził nas po części
produkcyjnej, wyjaśnił przeznaczenie i działanie tajemniczych stalowych
urządzeń do produkcji różnych rodzajów wina na poszczególnych etapach ich
dojrzewania.
Znaleźliśmy się w hali, gdzie temperatura oscylowała wokół
jedenastu stopni Celsjusza. Miła ochłoda w letni dzień.
Widzieliśmy też napełniane butelek winem. Tak to sprytnie
działa, że nawet człowiek nie zauważy, kiedy butelka staje się pełna i w dodatku
jest zakorkowana.
Mogliśmy zobaczyć (i spróbować) gotowe produkty. Wina noszą
oryginalne nazwy – pochodzą od gatunków ptaków zamieszkujących tereny wokół
winnicy. Urocze etykiety projektuje córka właścicieli, pani Kasia.
Wybraliśmy się również na oglądanie części uprawnej.
Najstarsze winorośle posadzono tu w roku 2018, są oczywiście systematycznie
dosadzane. Nietrudno odróżnić młode krzewy od tych starszych.
Uprawa winorośli wymaga wielu zabiegów, stałej troski.
Najbardziej poruszające były opowieści pana Pawła o tym, jak zabezpieczają
krzewy przed przymrozkami. Ważne tez jest, jak się okazuje odpowiednie cięcie krzewów po zakończeniu owocowania.
Kiedy patrzyliśmy na równe rzędy winorośli, wydawały się
identyczne. Nic bardziej mylnego. W winnicy uprawia się kilkanaście gatunków,
ba nawet sadzi się je przemieszane, żeby w razie pojawienia się choroby na
jednym z gatunków, chronić pozostałe krzewy posadzone w pewnej odległości.
Spędziliśmy w winnicy bardzo przyjemną godzinę i wybrali się
na spotkanie z innymi miejscami nad Szabasówką.
Jako pierwszy pojawił się kamień upamiętniający żołnierzy
Armii Krajowej, którzy walczyli na tych terenach z niemieckim okupantem w
latach 1942 – 45.
Tuż za pomnikiem wyłonił się rozległy staw na Szabasówce. Brzegi
ma gęsto zarośnięte, po wodzie pływają grążele i grzybienie. Obecność wędkarzy
świadczy o tym, że i ryb w stawie pod dostatkiem.
Najtrudniejszą próbę przyszło nam pokonać podczas przejścia
na drugi brzeg po mocno zniszczonym mostku. Deski tu spróchniałe, ale zachowało
się jeszcze trochę solidnych i przeszliśmy bezpiecznie.
Zatrzymaliśmy się na chwilę przy starym drewnianym krzyżu na
skrzyżowaniu leśnych dróg, a potem wybraliśmy się ścieżką nad brzegiem stawu.
Do rzeki nie udało się podejść, bo oddziałały ją od nas gęste zarośla i
podmokły teren.
Zawróciliśmy tą samą ścieżką i wędrowali dalej na południe.
I znów spotkaliśmy interesujący krzyż – ten raczej nowy,
wystawiony przez miejscowe koło łowieckie.
Tu zmieniliśmy kierunek marszu na północno-zachodni, a potem północny. Szliśmy
przez las, ale czasem napotykaliśmy śródleśne pola.
Grzyby też się spotykało –
Basia i Staszek znaleźli kilka prawdziwków.
Nasza wycieczka nie była długa, postanowiłam więc zajrzeć
nad Szabasówkę w okolicy kolejnego młyna. Tam była jedynie możliwość przejścia
nad rzeką po mostku i spojrzenia na jej bieg z ogólnodostępnych brzegów.
I tu
Szabasówka prezentuje się malowniczo. Zastanawiają jedynie uschnięte drzewa na jej
brzegach. Ich kikuty sterczą widoczne z daleka.
Znad rzeki powędrowaliśmy szosą do winnicy, gdzie zakończyliśmy
naszą wycieczkę. Trasa liczyła około 8 kilometrów, była łatwa, wręcz spacerowa.
Prowadziła porządnym drogami, dostępnymi również dla rowerów. Teren, po którym spacerowaliśmy
w niedalekim czasie zostanie najprawdopodobniej objęty ochroną jako rezerwat
przyrody. Zaś zwiedzanie winnicy należy umówić wcześniej z właścicielami – taką
możliwość znajdziecie na stronie winnicy (tu link).
Planowałam radosne, słoneczne zakończenie wpisu. A to za
sprawą napotkanego po drodze pola słoneczników.
Zatrzymaliśmy się przy nim na
chwilę, żeby zrobić kilka zdjęć. I już nie było miło i radośnie – trafiliśmy na
popularne miejsce, gdzie zatrzymują się i inni przejeżdżający. Pole jest
zdeptane, kwiaty odcięte, przykro patrzeć na taki obraz barbarzyństwa. Ktoś
powie – a, to tylko mały kawałek pola. Kawałek może i mały, ale barbarzyństwo i
bezmyślność wielkie.
Nasze zdjęcia robiliśmy z użyciem obiektywu ze zmienną
ogniskową, żaden słonecznik nie ucierpiał podczas ich robienia.
Zdjęcia – Edek i ja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz