Starówka tego chorwackiego miasta jako żywo przypomina
kolorowe pudełko ustawione na niewielkiej tacce.
Owa tacka była niegdyś niewielką wyspą, na której ze względu
na brak dostępnej powierzchni można było jedynie rozbudowywać (czytaj –
budować wzwyż) istniejące już domy. Przewodniczka opowiadała, że zdarzały się
tam duże mieszania o powierzchni ok. 20 metrów kwadratowych. Dopiero w drugiej
połowie 18. wieku połączono wyspę ze stałym lądem. Obecnie nie zauważamy
przejścia z dawnej lądowej części miasta do drugiej.
No to wyruszam, żeby obejrzeć nasze pudełeczko od wewnątrz.
Wspinam się coraz wyżej uliczką Vladimira Švalbe. Ciasno tu
i właściwie większość ulicy ukrywa się w cieniu. Czasem zza pleców tłumu uda
się wypatrzyć jakiś szczegół architektury.
Zdarzają się też uliczki prostopadłe do naszej. Przyznam, że
nie do końca mam pewność, że to uliczki, a nie ciąg schodów.
Niektóre kończą się po prostu w morzu. Odrobinę za dużo
degustacji w okolicznej winiarni i nieszczęście gotowe.
Jest przy tej ulicy miejsce, gdzie właściwie cały czas stoi
kolejka. Tworzą ją głównie elegancko ubrane młode kobiety. Zwykle z kimś do
towarzystwa, a raczej robienia zdjęć. Na końcu uliczki ustawiono różową
dekorację – jest stolik, ładniusie krzesełko i ławeczka dla fotografa. Ileż tam
uroczych póz zobaczyłam, ile wdzięcznych wygięć i uśmiechów przesłodkich! No bo
i ja stałam w tej kolejce. Musiałam zrobić zdjęcie tej obleganej miejscówki. I
powiem wam, większy tu był tłumek niż w najsłynniejszej katedrze tego
miasta.
Wspinam się dalej. Po lewej stronie uliczki widzę wciśnięty
miedzy domy maleńki kościółek Matki Bożej od Zdrowia. Niestety, zamknięty.
Podchodzę wyżej, a
tam już po lewej stronie mury obronne miasta, a po prawej widok na
Adriatyk i jego brzeg. Schodzę po kilku schodkach w stronę morza, żeby zrobić
zdjęcie latarni morskiej i bunkra
obronnego.
Jak zauważyliście wybrzeże jest tu bardzo interesujące –
skaliste i strome. Nie przeszkadza to
turystom żądnym kąpieli morskich i słonecznych. Nieco dalej jest słynne
kąpielisko – Plaża Balota. Na razie jeszcze jest tu mało ludzi, ale w sezonie
może być dużo trudniej zrobić zdjęcie pustej plaży. Nawet teraz wyłaniają się
gdzieś z kadru a to noga, a to głowa. Najlepszą porą do fotografowania tej
plaży może być wschód słońca, bo wtedy turyści jeszcze smacznie śpią.
Na plażę można zejść w kilku miejscach z uliczki Św. Krzyża.
Pełno przy niej kawiarenek i restauracyjek z malutkimi tarasikami widokowymi
dla gości.
Tam się nie wciskam. Korzystam z darmowego widoku z tarasu kościółka
Św. Krzyża. W kadr wchodzi wyspa Św. Katarzyny z pałacykiem znanego niegdyś,
a obecnie zapomnianego ekscentryka, kolekcjonera sztuki Ignacego
Korwin-Milewskiego.
Za kościołem schodki prowadzące do legendarnego miejsca, do
którego przybył sarkofag ze szczątkami patronki miasta świętej Eufemii. Legenda
powiada, że świętą torturowano i skazano na śmierć w roku 304, a lwy, którym
rzucono ją na pożarcie odmówiły konsumpcji. Pochowano ją w solidnym rzymskim sarkofagu, który do roku
800 znajdował się w Konstantynopolu, skąd zabrało go morze i wyrzuciło na brzeg
w Rovinj. Tyle legenda. A ja się zastanawiam, kto potem wtargał ten ogromny
sarkofag na górę, gdzie go ustawiono w kościele, a potem katedrze. Prawda zapewne
jest nudna, więc nie będziemy się nią zajmować.
Schodzę ulicą coraz niżej i wreszcie
jestem na sporym, bardzo słonecznym i dosyć zatłoczonym placu. To Plac
Marszałka Tito. Z jednej strony mam widok na przystań jachtową, na środku placu
wdzięczy się fontanna z wodą pitną zwieńczona rzeźbą przedstawiającą chłopca z
rybą (podobno ma on imię – Keko), po prawej widzę wieżę zegarową z kolejnym
spotkanym podczas tej podróży weneckim lwem.
Nie jest to jedyny lew w mieście, bo kiedy kieruję się w lewo, widzę
efektowny łuk triumfalny zwieńczony kolejnym lwem. To tak zwany Łuk Balbiego.
Powstał on na miejscu dawnej głównej bramy miejskiej w latach 70. siedemnastego
wieku, kiedy burmistrzem miasta był Daniel Balbi. Stąd nazwa.
jeśli się dobrze przyjrzeć, to widać, że ten lew różni się pewnym anatomicznym szczegółem od pozostałych weneckich lwów
Przechodzę pod łukiem i rozpoczynam kolejną mozolną wspinaczkę.
Tym razem po przejściu kilku małych uliczek śmigam ulicą Grišia. To, zdaje się, najbardziej znana ulica miasta. Popatrzcie, jaki ma
wypolerowany bruk. Krążą plotki, że to
gospodynie codziennie rano go tak polerują, żeby ulica ładnie wyglądała.
Od ulicy
odchodzi milion zaułków, maleńkich uliczek, pełno tu sklepików, kawiarenek i
innego drobiazgu.
I wreszcie
docieram na szczyt Wzgórza Św. Eufemii. Mijam niewielki kościółek św. Józefa i
zostaję natychmiast przytłoczona ogromem bazyliki zbudowanej w stylu baroku
weneckiego.
To już trzeci
kościół zbudowany na tym miejscu (patronem pierwszego był św. Jerzy), a
wszystkie trzeba było powiększać ze względu na popularność św. Eufemii, do
której sarkofagu pielgrzymowały tłumy. Ów słynny sarkofag umieszczony jest w
kaplicy za ołtarzem świętej. Zaś ołtarz główny poświęcony jest świętemu
Jerzemu.
Obok katedry pyszni się najwyższa dzwonnica Istrii
zwieńczona rzecz jasna rzeźbą przedstawiającą patronkę miasta. Z powodu
niedawnej kontuzji kolana i na tę dzwonnicę się nie wdrapałam, ale i tak miałam
przyjemne widoki na dachy miasta, kiedy schodziłam w dół kolejnymi uliczkami i
schodkami.
No, tu przynajmniej było cicho i spokojnie. Spotkałam
jedynie dwie zbłąkane turystki, które ucieszyły się na wiadomość, że jednak idą
w kierunku katedry. A ja nieoczekiwanie wylądowałam pod arkadami kościoła św.
Tadeusza. Takie to niespodzianki przynoszą spacery bez planu.
W końcu dotarłam do bardziej uczęszczanych miejsc. Wypiłam kawę i mogłam wybrać się na krótki spacer nabrzeżem portowym. I już można
pożegnać Rovinj.
Zdjęcia sama knociłam
Cudeńka architektury... zazdraszczam :)
OdpowiedzUsuńSama się dziwię, że udało mi się dotrzeć do takich miasteczek. Wycisnęłam z nich, ile się dało.
Usuń