I
jeszcze parę drobniaków reszty nam zostało.
Taką
oto bajońską sumę przywiózł ze sobą do Cieszyna kolega Ed (zostało mu z
poprzednich wyjazdów). Trzeba było to sensownie przepuścić.
W
tym celu wybraliśmy się bladym świtem na dworzec kolejowy w Czeskim Cieszynie i
nabyli bilety do stacji Vendryne (po polsku Wędrynia). Na powrót już
przybrakło. Musieliśmy więc dotrzeć do Polski pieszo.
Niby
nic trudnego, ale przez całą drogę padało. W Wędryni też nie przestało siąpić.
Cóż było robić? Ruszyliśmy przed siebie ulicą (asfalt, buty nie przemiękają,
jest ok). Wioska niebrzydka, nadzwyczaj w ten deszczowy poranek spokojna.
Zajrzeliśmy
na cmentarz (sporo nagrobków z polskimi nazwiskami), a potem do kościoła. To
najstarszy (13. wiek) kościół w dolinie Olzy. Przeczytałam, że to gotycka
budowla, ale widać, że późniejsze remonty mocno ten gotyk schowały.
kościół pod wezwaniem św. Katarzyny
Zajrzeliśmy do wnętrza przez drzwi,
ale nie udało nam się obejrzeć zabytkowych figur św. Katarzyny i św. Piotra. Oglądamy
więc otoczenie kościoła i maszerujemy dalej.
wnętrze kościoła
św. Florian
św. Jan Nepomucen (obie barokowe rzeźby przed kościołem)
Robi
się coraz cieplej, ale nadal pada. Kolega Ed decyduje, że wystarczy, jak
dotrzemy do zabytkowych wapienników, a potem się jakoś wróci do domu. No bo po
co moknąć bez potrzeby.
Droga do wapienników cały czas pod górę, ale asfalt nieprzerwanie. I w końcu je widzimy. Piece
(starszy – kamienny nadbudowany cegłą i nowszy – ceglany) wybudowano w końcu 19.
wieku do wypału wydobywanego w tej okolicy wapna. Działały do roku 1965. Przy
piecach jest też widoczna wychodnia skalna.
wapienniki
nowszy piec z widoczna rampą do zsuwania surowca (przez dolny otwór wybierano wapno)
No
i ważny detal – jednak przestało padać. Możemy kontynuować zaplanowaną trasę!
Ulica prowadzi w górę. Niedaleko zauważamy dosyć interesujące miejsce. To otoczenie domu
tutejszego kowala. Ten to szaleje – pomysłów ma mnóstwo. Już sama brama robi
wrażenie, a i wystawione w okolicy „drobiazgi” niejednego zaskoczą i rozbawią.
na początek coś jakby z innej planety
potem bliżej ciała
i wreszcie dmuchawiec zrobiony z tego, co widać, a w co trudno uwierzyć
Podchodzimy
coraz wyżej, ale nie rozglądamy się po okolicy. Błąd. Zwraca nam na to uwagę
sympatyczna starsza pani – mieszkanka wsi. Ma wyraźnie ochotę pogadać po polsku
i zatrzymuje nas na chwilę zachęcając do podziwiania widoków.
widoczek z kurą i górami we mgle
Żegnamy
naszą rozmówczynię i maszerujemy do ścieżki czerwonego szlaku, który nas
doprowadzi do granicy z Polską, albo w jej pobliże w zależności od tego, w
którą stronę pójdziemy.
Pierwotny
plan zakłada przejście łąkami (ach, te widoki!) na zachód. Wystarczył jeden rzut
oka na łąki, aby z niego zrezygnować. Trawy nie dość, że wysokie, to po deszczu
mokre.
tam nie pójdziemy
Nic
to, pójdziemy na wschód lasem w kierunku szczytu Czantorii. Daleko nie
uszliśmy. Trawy jeszcze wyższe, spodnie przemiękają do pół uda.
Wracamy
jak niepyszni na dół. Nasza nowa znajoma współczuje nam nieudanej wyprawy, ale
ona nie zna kolegi Eda – ten działa na zasadzie „zdechnę, a zrealizuję”. Już ma
nowy plan. Wypatrzył na mapie drogę (rzecz jasna asfaltową), która może nas
doprowadzić do szlaku na jego leśnym odcinku. I doprowadza.
przewodnika też mamy
Szlak
prowadzi na zachód szeroką leśną drogą, no może trochę zabłoconą. Schodzimy z niego co
jakiś czas w poszukiwaniu porządnej drogi na północ, żeby dotrzeć do granicy
(Coś jakby dawni przemytnicy, nie? Z tym, że nie mamy co przemycać, bo nawet na
czeskie piwo nie starczyło.).
droga niby ładna, ale zaraz się skończyła
czernidłak srokaty przy innej (grzyb to jest, nie kwiatuszek)
Te
drogi do bani raczej, więc wędrujemy szlakiem aż pod Trinec i tam robimy
ostry zakręt na północ. Trafiamy do wsi Dolni Listna i z niej przebijamy się
przez ruchliwą szosę do wsi Kojkovice.
Na północ od Kojkovic mamy moc atrakcji – najpierw trzeba pokonać rzeczkę (jest marny mostek),
potem przejść przez dwa płoty (jeden drewniany, drugi z drutu kolczastego), a
potem przedrzeć się przez porządnie mokrą łąkę. Wszystko wykonane, ale z powodu
trudności przeprawy brak dokumentacji fotograficznej. Musicie mi uwierzyć na
słowo.
trochę gór (widok z łąki)
Za
łąką już porządna droga, zmiana skarpetek na suche i spacer w kierunku
niegdysiejszego przejścia granicznego. Dotarliśmy do Polski!
Droga
tu tak porządna, że aż okropna. I doprowadza do Puńcowa. Prosto na przystanek.
Wracamy do Cieszyna. Za złotówki.
w stronę Puńcowa
PS
Po powrocie do domu zajrzałam do pudełeczka, gdzie trzymam resztki waluty (ha, ha - waluty!) z
wyjazdów. I, wyobraźcie sobie, mam w nim sto koron. Następnym razem znów
zaszalejemy w Czechach!
Zdjęcia – Edek i ja
Deszczyk dla Was niestraszny...
OdpowiedzUsuńAle przyjemny też nie był. :)
UsuńPiękne tereny, wujo (nauczyciel geografii) i łazik zapalony wiele miejsc mi tam pokazał.
OdpowiedzUsuńŚwietny rajd, tam kiedyś przy tej trasie na Puńców było przejście graniczne na "kartę" (jak ktos miał rodzinę albo pole po drugiej stronie granicy), potem rozkwitły tam kramymz alkocholami, sprzedawała Czeszka a celnkiem po plskiej stronie był jej mąż... Czyli przenieść (tylko ruch pieszy i rowery) mozna było praktycznie całe transportery.
I my właśnie tym przejściem weszliśmy na ojczystą ziemię. Została z niego droga i ta tabliczka, co jest na zdjęciu.
UsuńI w ten sposób spełniło się marzenie dziewięćdziesięcioletniego piechura, który postulował przed laty wprowadzenie tak zwanego "małego ruchu granicznego" dla turystów. Sam już z niego nie korzysta, ale my mamy wolność wędrowania, gdzie nas tylko mapa zaprowadzi.